Rak- oprogramowanie do weryfikacji przyjaciół i rodziny

To niesamowite jak choroba potrafi zweryfikować relacje międzyludzkie. Nie miałam pojęcia jak słowo rak może przerażać. Najbliżsi nam potrafią przestać się odzywać a ci zupełnie obcy ofiarować swój czas.

Zakochani obiecują sobie wieczną miłość, na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie…jakby to co najgorsze miało ich nigdy nie spotkać. Później przychodzi życie. Starzejemy się, chorujemy, zmieniamy fizycznie i nagle ta wielka obietnica traci na ważności. Oczywiście jest wiele związków nieformalnych, sama w takim żyje. Jednak fundamenty mamy te same, jesteśmy dla siebie bez względu na wszystko.

Niestety nie każdy jest w stanie udźwignąć ciężar choroby. Ludzie się rozwodzą a rodziny rozpadają, nawet przyjaciele potrafią się od nas odwrócić…właśnie wtedy kiedy najbardziej ich potrzebujemy. Dlaczego? Nie wiem, choć wydaje mi się, że szczerość i zrozumienie jest kluczem do wszystkiego. Wiele par nie potrafi prowadzić dialogu. Albo nie rozmawiają, albo nie słuchają siebie na wzajem. Znam też związki w których kobiety wciąż starają się być perfekcyjne. Robią wszystko bo uważają, że nikt nie zrobi tego lepiej. Ukrywają to co brzydkie bo nie chcą by mąż poczuł wstręt. Później zaczynają chorować i bańka mydlana pęka. Rak to nie różowe wstążeczki, koncerty czy maratony. Nagle ludzie przeżywają szok. Świetnym wyjściem bywa często wspólna terapia. Niestety nie każdy potrafi się na to zdobyć. Jedni się wstydzą choć nie ma czego a drudzy wypierają problem. Życie z osobą chorą nie jest łatwe. To codzienna walka, którą toczymy sami ze sobą, nie tylko z rakiem. Nie kontrolujemy niektórych emocji. Nie chcemy ranić bliskich choć często stają się kozłem ofiarnym sytuacji. Ta burza kiedyś mija ale trzeba ją przeczekać a nie uciekać.

Sama niestety zawiodłam się na paru osobach. Ci o których myślałam, że po prostu będą, nie byli. Niektórzy traktują nas jakbyśmy mieli za chwilę umierać, inni jak trędowatych. Nie odzywają się do nas bo nie wiedzą co powiedzieć…jakbyśmy przechodzili pieprzoną transformację osobowości. Przecież wciąż jesteśmy tymi samymi osobami, które dawno temu polubiliście.

Kiedy mówimy o swoich emocjach nie oczekujemy mądrych odpowiedzi. Chcemy po prostu móc wylać z siebie tę całą falę uczuć, obaw czy lęków. Nie mów, że wiesz co czuje ta osoba. Nie jesteś w stanie chyba, że przejdziesz przez to samo piekło. Nie mów co wolno a czego nie wolno nam myśleć. Mamy prawo do nawet najczarniejszych myśli ale przypomnij by poprawić koronę i przeć dalej. Zamiast pytać jak się ktoś czuje, zaproś go na kawę. Przyjdź i pomóż w domu przy dzieciach albo zaproponuj, że zrobisz obiad czy zakupy. To zwykłe czynności dnia codziennego ale dla nas to często wielka pomoc. Nie czekaj aż ktoś cię o nią poprosi, bo mało kto z nas to robi. Nie chcemy nikogo obciążać swoją osobą. Jeśli jesteś daleko, zadzwoń albo napisz, zwłaszcza jeśli jesteś kimś bardzo bliskim. Nie oczekuj, że za każdym razem ktoś odpisze czy odbierze bo nie zawsze mamy na to siły. Doceniamy pamięć.

Przez ostatnie pół roku otrzymałam mnóstwo wiadomości od zupełnie obcych mi osób i dalszych znajomych. Ludzi, których w życiu nie podejrzewałam, że będą o mnie pamiętać. To niesamowite ile pozytywnej energii dostałam w formie internetowej. Jestem szczęściarą bo mam cudownego partnera i rodzinę. I to nie jest tak, że nigdy się nie kłócimy. Nie raz wybuchaliśmy z Marcinem podczas choroby ale zawsze się godziliśmy. To nie jest łatwe dla nikogo. To życiowa lekcja i sprawdzian dla każdego związku. Ale czy nie po to wiążemy się z kimś na całe życie, żeby nie tylko radość ale i ból nie przeżywać w samotności?

Mój najgorszy tydzień

Tego się nie spodziewałam … zaczerwienienie zniknęło..ból też jakby mniejszy..czy to możliwe żeby chemia tak szybko zaczęła działać. Ogarnęła mnie niesamowita radość. To rzeczywiście może się udać- pomyślałam.

A. przyjechała z samego rana. Zrobiłam nam jajecznicę i kawkę.

Jak się czujesz?- zapytała

Jakbym miała potężnego kaca- zaśmiałam się

Usiadłyśmy, zjadłyśmy i pośmiałyśmy się. Niedługo potem zabrała młodego na spacer a ja chwilę po bazgroliłam w notesie i poszłam się zdrzemnąć. Kiedy wróciła po paru godzinach czułam się słabiej. Byłam czerwona na twarzy i miałam 37°c. Zmartwiona A. kazała mi zadzwonić do szpitala ale odmówiłam. Wiedziałam, że temperatura może lekko podskoczyć i dopiero jak przekroczy 37.5°c to powinnam dzwonić. Poszłam więc dalej spać. O 16 byłam już rozpalona, miałam 38.2°c, szybko chwyciłam za telefon. Po opisaniu sytuacji, pielęgniarka kazała zażyć paracetamol i przyjechać nazajutrz do kontroli. W razie gdyby temperatura podskoczyła mieliśmy jechać od razu do nich na ostry dyżur.

Około 18 przyjechała pielęgniarka od Neulasty by zrobić mi zastrzyk. Naulaste, bo tak nazywają się te zastrzyki na odporność podaje się między 24 a 48 godzinami od skończenia chemii. Zawierają one czynnik stymulujący wzrost kolonii granulocytów. Szpik kostny przyspiesza dojrzewanie i uwalnianie białych krwinek, które po chemii niestety drastycznie spadają. Odpowiadają one za naszą odporność a kiedy organizm nie jest w stanie walczyć z infekcją może dojść nawet do zgonu.

Koło 20 temperatura spadła do 37°c. Mimo to czułam się bardzo osłabiona. Następnego dnia pojechałam z Marcinem do szpitala na badania krwi i wcześniej zaplanowaną scyntygrafię kości. Szczerze mówiąc zupełnie nie miałam ochoty jechać. Najchętniej zostałabym w łóżku.

Badanie krwi i ogólne poszły szybko. Lekarka stwierdziła, że musiałam coś złapać od młodego a po chemii organizm był zbyt osłabiony by to szybko zwalczyć… fakt, Maksiu był zakatarzony a ja wszystko po nim jadłam…jakoś tak odruchowo.

Na scyntygrafie musieliśmy trochę poczekać. Najpierw założenie wenflonu, później wpuszczenie izotopu, czekanie a na koniec skan. Pamiętam jak siedziałam na fotelu w małym pokoiku i przez małe okienko w ścianie widziałam ludzi ubranych jak z filmu o Czarnobylu. Cali zakryci, od stóp do głowy. Kombinezon, fartuch, rękawice i okulary…wszystko podczas uzupełniania strzykawek radioaktywnym kontrastem. Pielęgniarka przyniosła metalowe pudełko. W środku była strzykawka z metalową osłonką.

I to wszystko idzie w moje żyły…- pomyślałam.

W poczekalni praktycznie cały czas spałam. To było silniejsze ode mnie. Marcin coś mówił, denerwował się, że go nie słucham, ale nie byłam w stanie. Nawet kiedy leżałam już na urządzeniu, budziłam się co chwilę słysząc jak chrapię. Przez kolejne 24 godziny zakazano mi kontaktu z dziećmi i kobietami w ciąży na odległość nie mniejszą niż jeden metr i nie długo. To było okropne uczucie uciekać od swego dziecka, które w płaczu wyciąga ręce bo chce do ciebie…

Z każdym następnym dniem miałam wrażenie, że uchodzi ze mnie życie. Byłam coraz słabsza a ból kręgosłupa coraz większy. Powoli traciłam kontrolę nad własnym ciałem. Oczy same mi się zamykały i nawet płacz Maksia nie był w stanie mnie obudzić. Poruszając rękoma czy nogami czułam się jakbym wpadła do smoły. Nawet moje słowa gubiły sens a zdania przestały się kleić. Koncentracja szwankowała…nie dochodziło do mnie nic.

Od czwartku Marcin miał już wolne. Wiem, że było mu ciężko. Nie miał ze mnie żadnego pożytku, wręcz przeciwnie. Musiał opiekować się mną i Maksiem. Nawet przez chwilę nie byłam w stanie zająć się własnym dzieckiem. Kiedy myślałam, że gorzej być nie może dostałam okres a dzień później do zabawy dołączyły dwie górne ósemki. Bolało mnie dosłownie wszystko. Na kilka dni zupełnie straciłam smak. I nie chodzi mi o brak apetytu ale o odczuwanie smaku. Słodki, kwaśny, gorzki, słony czy ostry nie istniały. Wiecie jak dziwnie się je gdy tego brakuje? Marcin starał się i gotował zdrowe dania ale nie byłam w stanie ich jeść. Przez cały tydzień mój żołądek akceptował tylko rosół i grzanki z masłem albo pomidorem. Wzrok również tymczasowo się pogorszył. Nie byłam w stanie niczego przeczytać z odległości większej niż 1 m. Wszystko mi się ze sobą zmywało, widziałam jak przez mgłę.

W sobotę po tomografii komputerowej mózgu pojechaliśmy na zakupy. Nie dałabym rady chodzić po sklepie więc czekałam z Maksem w aucie. Kiedy zaczął marudzić nie miałam totalnie siły by go czymś zająć. Ja po prostu co chwilę odpływałam.

W poniedziałek miałam wrócić do pracy z urlopu. Generalnie takie miałam plany…ale musiałam zrezygnować. Po tym tygodniu już wiedziałam, że nie dam rady.

Tym razem boli bardziej

Każdy człowiek czeka na dobrą wiadomość. Na słowa, że nie ma już raka. Płakałam ze szczęścia kiedy lekarka powiedziała, że nie znaleźli komórek rakowych. Dopiero kiedy dotarliśmy do domu poczułam dziwny strach. To strach który tylko pacjent onkologiczny może zrozumieć.

Ten weekend spędziliśmy pod namiotem, na łonie natury i bez dostępu do internetu. Dziś kiedy sprawdzałam co w trawie piszczy, przeczytałam, że kolejna wojowniczka odeszła. Rak zabrał dzieciom matkę. Walczyła dzielnie i choć jej nie znałam osobiście, to śledziłam jej walkę na naszej grupie Amazonek.

Czy można płakać za kimś obcym? Tak. My płaczemy. Ja płaczę. Dziś jednak było trochę inaczej… bolało bardziej. Wpadłam w panikę. Jeszcze nigdy się tak nie bałam. Nawet podczas chemii nie czułam takiego strachu. A co jeśli to wszystko to tylko bańka mydlana? Cieszę się z życia. Serio. Każdy dzień traktuję jak dar i staram się czerpać radość z każdej chwili. Liczy się tu i teraz. Jednak głowa płata figle. W tamtej chwili płakałam jak dziecko. Znów ten ciężar w klatce i mętlik w głowie. A co jeśli nie zobaczę jak Maks dorasta? Co jeśli ten drań wróci ze zdwojoną siłą? Jeśli to już nie tylko będzie pierś ale organy wewnętrzne albo gorzej … kości. Zadzwoniłam do Marcina, byłam w łazience, nie chciałam w takim stanie wychodzić do dzieci. Musiałam to z siebie wyrzucić. Kiedy dusimy w sobie złe emocje i lęki, w końcu zaczną gnić i zjadać nas od środka. Silne osoby też upadają. Mamy do tego prawo. Trzeba jednak wstać i iść do przodu mimo wszystko.

Ludziom łatwo się mówi „nie myśl o tym”. Nie myślę. To po prostu przychodzi znienacka… atakuje i paraliżuje. Nie boję się śmierci samej w sobie. Boję się, że mój syn zbyt wcześnie zacznie żyć beze mnie.