Kwiecień plecień

Ledwo zaczęłam chemioterapię a już był kwiecień. Czas szybko leciał, jeszcze dwa miesiące i miał być koniec. Nie mogłam się doczekać. Wszystko w moim ciele krzyczało, że ma dość. Z tygodnia na tydzień nabierałam kolejnych kilogramów. Patrzenie w lustro stawało się coraz trudniejsze… przestałam siebie rozpoznawać. Mogłam być łysa i bez cycek do końca życia…ale nie otyła. Kiedy popłakałam się w gabinecie, pielęgniarka pocieszała, że to minie wraz z odstawieniem sterydów…ale dla mnie wydawało się to wiecznością. Co z tego, że lepiej tyć nic chudnąć na chemioterapii (tak powiedziała lekarka), skoro czułam się jak balon, który zaraz pęknie. Tu już nawet nie chodzi o kwestie wizualne ale czysto praktyczne. Masa dodatkowo utrudnia sprawność fizyczną. Mimo wszystko trzeba było zaakceptować teraźniejszość, teraz ważne jest życie. Najpierw pozbywamy się raka a później kilogramów. Nie chciałam przecież tracić czasu na dołowanie się wyglądem. Powinnam doceniać każdy dzień dany mi na tej ziemi i zbierać pozytywne wspomnienia dla Maksia. Zawarłam rozejm z nowym rozmiarem. Odwiedziłam działy plus size i przygarnęłam też trochę ciuszków od koleżanki. Agusia z chęcią podzieliła się swoją szafą. Po raz pierwszy w życiu przestałam uciekać od zdjęć. Pragnęłam uwieczniać każdą wspólną chwilę….tak na wypadek…gdyby jutra miało nie być. Na szczęście ciągle coś się działo i nie miałam czasu na depreche.  Tylko czasami pękałam pod prysznicem, tak by nikt nie słyszał.  Nie chciałam zasmucać mamy, widziałam jak się stara i jak bardzo ją to wszystko dotyka.  Pamiętam jej oczy, chcące płakać i krzyczeć, kiedy widziała u mnie kolejne siniaki od igieł. Robiła dobrą minę do złej gry, ale cieszę się, że była przy mnie, w końcu to moja mama.

Kwiecień, jak w przysłowiu, poprzeplatał nam wiele skrajnych emocji.  Począwszy od tych dobrych a skończywszy na tych złych.  Na początku miesiąca do Irlandii zawitała Alicja i Sara.  Z obiema nie widziałam się od wielu lat.  One pewnie tego nie wiedzą, ale ta zwykła kawa czy lampka wina z nimi były ‚normalnością’, która sprawiła mi wiele radości.  Mamie za to niespodziankę sprawił Grzegorz.  Przyleciał do nas na weekend niedługo przed Wielkanocą. Była Azjatycka uczta i drobne wycieczki na łono natury. Pierwsze moczenie nóżek z Maksiem w górskim potoku i bose spacery po plaży. Udało nam się też pojechać z młodym na małą farmę. Byliśmy ciekawi jego reakcji na zwierzątka. Pogoda dopisywała i ładowanie baterii wydawało się prostsze. Niestety były też gorsze momenty. Druga karboplatyna pokazała swoje rogi.

Dzień po wlewie czułam się bardzo osłabiona. Niby normalnie ale jakby trochę bardziej niż zwykle. W rezultacie cały tydzień przeleżałam. Pierwszy raz doświadczyłam takiej formy zmęczenia. Nie potrafiłam nawet się ubrać bez zadyszki. Do toalety mam kilka kroków a jednak wracając na kanapę dyszałam jakbym właśnie skończyła biec. Było mi słabo, gorąco i nie miałam apetytu. Czułam się jak moje kwiaty w doniczkach, wegetowałam. Na badaniach kontrolnych pielęgniarka od razu zaniepokoiła się moim stanem.

Poczekaj chwilę, zrobimy ekg i zawołam lekarza -powiedziała pielęgniarka

Wstępnie podejrzewali, że mam anemię albo zator na płucach. Zlecili dodatkowe badania krwi i wysłali na prześwietlenie klatki piersiowej oraz tomografię komputerową. Po dłuższej chwili przyjechał po mnie Pan z wózkiem (nie pamiętam jak się nazywa ich funkcja). Nie jestem pewna czy tak jest w każdym szpitalu w Irlandii, ale w moim są specjalnie do tego zatrudnieni panowie. Zawożą albo zaprowadzają pacjentów na badania w rożnych miejscach w szpitalu. Pielęgniarka po prostu po nich dzwoni i załatwione, przejmują cię. Wracając do wózka, to nie mogłam uwierzyć, że zakazali mi chodzić. To było mega dziwne doświadczenie.

Prześwietlenie poszło szybko i z powrotem wiózł mnie już Marcin. Szczerze mówiąc nie chciało nam się czekać na pana i …. mogliśmy się powygłupiać. Korytarze były praktycznie puste a my zaczęliśmy się bawić jak dzieci. Szybko i ostro na zakrętach…jazda jak najbardziej do zaakceptowania.

Myślisz, że widzieli? – popatrzyłam na Marcina kiedy grupa lekarzy mijała nas z uśmiechem

Może…i co z tego – roześmiał się

Cały dzień spędziliśmy w szpitalu. Koniec końców okazało się, że drastycznie spadł mi magnez, zasługa cudownej karboplatyny. Po jego dożylnym podaniu tętno się unormowało. Mimo to bez TK się nie obeszło. Lekarz chciał mieć pewność a ja na samą myśl o kolejnym wkłuciu pragnęłam stamtąd wiać. Prześwietlenie i tomografia na szczęście nic nie wykazały więc ostatecznie, około 19, wypuszczono mnie do domu. Tak czy siak, następnego dnia ponownie byłam w szpitalu bo miałam kolejną chemię. Tym razem dostałam receptę na magnez, który miałam brać codziennie aż do odwołania. Serio…nigdy nie podejrzewałam, że taki magnez może aż tak utrudnić życie. Jakby tego było mało, zepsuła się nam kuchenka i padło turbo w aucie…koszty na które nie byliśmy przygotowani.

Biała dama

Cztery czerwone damy były za mną, przyszła pora na białe. 19 marca miałam pierwszą karboplatynę plus taxol. Mimo, że przez lekarzy jest określana jako łagodniejsza to może wywołać więcej reakcji alergicznych. Dlatego też pierwszą dawkę podają stopniowo, zwiększając objętość w równych odstępach czasowych. Przed jej podaniem, oprócz leków przeciwwymiotnych dostaje się również leki antyhistaminowe. Po ich podaniu zrobiłam się mega śpiąca. W sumie to na chwilę odpłynęłam. W końcu zrozumiałam o co chodzi z tym spaniem podczas wlewów, o których większość mi wspominała.

Co się stało? Czemu tak na mnie patrzysz?- zapytałam

Chrapałaś- roześmiał się Marcin

Ogólnie w szpitalu spędziliśmy 8 godzin. Lekarka poinformowała mnie, że nie potrzebuję już zastrzyków z Neulasty. Ucieszyłam się i zmartwiłam jednocześnie. Fajnie bo mniej skutków ubocznych, ale co z tą moją odpornością w takim razie?

W następnym tygodniu, dzień przed wlewem, wzięłam udział w kursie Look Good Feel Better. Organizowany jest co miesiąc przez fundację, w różnych szpitalach na oddziałach onkologicznych. Jest to krótki kurs jak wyglądać i czuć się pięknie podczas chemioterapii.

„Witam Was wszystkie gorąco, nazywam się Nicol i z zawodu jestem makijażystką. Dziś porozmawiamy trochę o pielęgnacji skóry i trikach makijażowych. Przed sobą macie kosmetyczki z potrzebnymi produktami które zabierzecie ze sobą do domu”.- powiedziała wolontariuszka

Jedna z nas posłużyła za modelkę, reszta mogła robić to samo jednak siedziałyśmy i oglądałyśmy. Generalnie niczego nowego się nie dowiedziałam…ale widziałam, że dla niektórych to były zupełnie nowe informacje. Najbardziej przydatna była oczywiście instrukcja malowania nieistniejących brwi. Sama tego problemu na szczęście nie miałam. Jeszcze przed ciążą zrobiłam sobie permanentne brwi bo od zawsze były mało wyraźne ze względu na kolor blond. W drugiej połowie kursu pojawiła się pani od peruk. Tak się jednak złożyło, że w naszej grupie nikt nie był nimi zainteresowany. Skończyło się więc na luźnej rozmowie przy kawie i herbacie.

Byłyśmy dla siebie zupełnie obce i w różnym wieku, a mimo to doskonale się rozumiałyśmy…w końcu przechodziłyśmy przez to samo. Przyznam, że było to bardzo miłe spotkanie. Wyszłam z niego mega uśmiechnięta… nawet nie sądziłam, że tak bliski kontakt z innymi chorymi kobietami może wnieść tyle pozytywnej energii. Ludzie zdrowi spotykają się i często narzekają jak mają ciężko i jak są zmęczeni wszystkim. My, bez wyjątku, mimo tak ogromnego bólu i strachu, uśmiechałyśmy się. Nawet na chwilę nie było smutno. Była tam starsza Pani z rakiem płuc i przerzutami po latach i kobieta ze stwardnieniem rozsianym i tym samym rakiem piersi co ja, przyszła ze swoją córką (sama była na wózku). To właśnie one śmiały się najgłośniej.

Następnego dnia okazało się, że krwinki bardzo spadły. Lekarka zezwoliła na chemię ale przepisała zastrzyki Neupogene. Miałam je brać w czwartki i piątki aby pobudzić szpik do produkcji białych krwinek. Sposób podania był podobny jak przy Neulaście więc mogłam je robić sama. Rada dla każdego z rozstępami, celujcie pomiędzy, wtedy nie boli.

Tak zwana biała chemia okazała się dla mnie dość łaskawa. Bałam się, że mając ją co tydzień będzie gorzej. Jednak gorsze dni trwały jakby krócej. Codzienne bóle głowy jakby zniknęły i nie mdliło mnie tak jak przy AC . Najgorsze okazały się bóle kości, zwłaszcza kręgosłupa i miednicy. W nosie tworzyło się więcej skrzepów krwi. Koniuszki palców stały się bardzo wrażliwe na temperaturę i mrowiły. Nie byłam w stanie np. umyć naczyń bez bólu a prysznic brałam w letniej wodzie. Coraz częstsze stały się również napady gorąca. Można zwalić to na Zoladex a z drugiej strony chemioterapia czy leki które brałam, także mogły na to wpływać. Poza tym tętno momentami wariowało i zaczęłam miewać EKG przed wlewami. Tak czy siak, wszystko brałam na klatę.

Tydzień pozytywnych emocji

Jak zwykle uśmiechnięta i rozgadana, rzuciła się na mnie z masą przytulasów.

Jak się czujesz? Świetnie wyglądasz. Jak dobrze Cię widzieć..gdzie młody?- mówiła do mnie Ania – mam coś dla Ciebie i Maksia…tak wiem, mówiłaś że nie trzeba ale nie mogłam się oprzeć.

Buzia jak zwykle się jej nie zamykała. To moja najlepsza przyjaciółka. Poznałyśmy się w szkolnej ławce i przez 20 lat, mimo różnych życiowych sytuacji i odległości, zawsze byłyśmy dla siebie. Kiedy dotarłyśmy do domu z lotniska, Maksio już spał a mama czekała. Byłam w swoim drugim tygodniu po chemii więc nie odpadłam od razu i mogłam posiedzieć z wszystkimi.

Miałam zaczekać do jutra ale dam Ci dzisiaj- powiedziała Ania -taki spóźniony prezent urodzinowy

Wręczyła mi kartkę ze zdrapką, a sama zaczęła dmuchać balona, wielką głowę jednorożca. W jednym serduszku były życzenia a w drugim…jeden z prezentów.

To nie tylko ode mnie. Ta „złota rybka” jest od nas wszystkich”- dodała, wręczając mi kolejną kopertę i prezent.

Była tam kartka z życzeniami i imionami wielu osób. Naszych wspólnych znajomych z lat szkolnych ale także osób zupełnie mi obcych, znajomych tylko jej albo mojej mamy. Popłakałam się. W tej właśnie chwili uświadomiłam sobie jak wielu osobom nie jestem obojętna… Ania i mama popłakały się ze mną a Marcin stał równie zaskoczony jak ja. W ostatniej kopercie były życzenia i listy od niektórych z tych osób, włącznie z Anią i Martusią, które napisały dla mnie wiersze. Wartość emocjonalna prezentu, bezcenna. Ocean pozytywnej energii.

Tydzień z Anią mijał na krótkich spacerach w ciągu dnia, długich rozmowach i filmowych wieczorach. Dwa dni przed jej wyjazdem,15 marca Maksiu miał swoje pierwsze urodziny. Spędziliśmy je w rodzinnym gronie, z moją mamą, Anią i Kasią. Torcik zrobiłam prosty, z bitą śmietaną, tak by Maksiu mógł go zjeść. W końcu przez cały rok nie dostawał żadnych słodyczy ani cukru, dobrze o to zadbałam. Wbrew pozorom nie było to trudne bo sami z Marcinem rzadko sięgamy po kupne słodkości. W każdym razie, tort miał być rozwalony małymi rączkami solenizanta. Na lunch za to Ania przygotowała mega porcje sushi. Wiem nietypowo ale na szczęście wszyscy tak lubimy.

Najpierw oczywiście fotki pod ścianką, póki potomek czysty. Później 100 lat, dmuchanie świeczki i w końcu rozwalanie tortu. Generalnie młody dostał swój kawałek i pozwoliliśmy mu go wcinać samemu. Był cały upaprany w cieście… ale jaki szczęśliwy, to było piękne. Wszyscy mieliśmy ubaw. Urodzinki zrobiliśmy rano, tak aby później móc wybrać się na małą wycieczkę. Mimo przelotnych opadów zabraliśmy Anię na ruiny zamku w Portlaoise i do Parku Glendalough, przejeżdżając widokową trasą przez pasmo gór Wicklow. Tydzień przeleciał mi jak jeden dzień…w niedziele Ania już wracała do Polski.

Było dość pogodnie więc z lotniska pojechaliśmy do Devils Glen. Las w którym jest niewielki wodospad, ukryte rzeźby i złote myśli. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam, że dam rade tyle przejść. Pod koniec drogi powrotnej do auta, czyli przy 6 kilometrze, dopadło mnie ogromne zmęczenie. Kiedy dotarliśmy do domu ledwo weszłam po schodach, oprócz zadyszki nogi odmawiały mi posłuszeństwa.