To już jest koniec

Niedługo po ostatniej symulacji i TK przyjechali do nas rodzice Marcina. Nowy termin rozpoczęcia radioterapii wyznaczono dopiero za trzy tygodnie. Postanowiliśmy więc spędzić ten czas rodzinnie. Chęci miałam jak zwykle więcej niż sił. Ruszałam się ile dało ale nie bez konsekwencji. Moja lekarka za każdym razem upominała mnie bym nie szalała a ja…hmmm. Te złudne chwile normalności chwytałam bez opamiętania.

Podczas pobytu rodziców, Marcinowi udało się wziąć urlop. Chciał oczywiście spędzić z nimi trochę czasu. Moja rodzina odwiedza nas bardzo często i momentami można zapomnieć jakie kilometry nas dzielą. Jeśli chodzi o teściów to był to dopiero ich drugi raz u nas. Oboje chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Nawet pogoda była po naszej stronie bo tylko gdzieś dojechaliśmy a słońce wychodziło zza chmur. Tym sposobem wspólne chwile spędzaliśmy na łonie przyrody czyli tak jak lubimy. Raz trochę przesadziłam ale nie żałuję. Po prostu nie doceniłam drogi do celu. To była wyprawa przez las, w górę i w dół aż do wodospadu. Prawie cały dzień aktywnie. Oczywiście jak mnie zobaczyli w domu jak zdycham to musiałam się nasłuchać, że już więcej żadnych takich wypraw. Tylko co ja na to poradzę, że mi się chce. Mózg ma gdzieś, że ciało nie może. Ponad to udało nam się także odwiedzić półwysep Dingle i ukochaną Inch beach. Tam wysiłek był żaden bo większość dnia jednak jechaliśmy autem. Tak czy siak trzy tygodnie zleciały przyjemnie.

Po wyjeździe rodziców znowu przyleciała Martusia. Tym razem jednak tylko na dwa tygodnie, czyli do przyjazdu mamy. Pierwotnie to teściowie mieli pomagać przy młodym podczas mojej radioterapii. Jednak przez te wszystkie zmiany potrzebowaliśmy pomocy później. Koniec końców nie mogło być lepiej. Uwielbiam swoją siostrę i te codziennie, wspólne wyprawy do szpitala (nie chciała mnie puszczać samej) mijały zawsze wesoło.

W czwartek 26 września miałam swoją pierwszą radioterapię. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym wcześniej nie poczytała o skutkach ubocznych. Obrazy poparzonych piersi mocno utkwiły mi w głowie . Od samego tylko patrzenia czułam ból. Nie powiem bo trochę się tego obawiałam. Poza tym pełen luz. Przez ten rok tak bardzo przyzwyczaiłam się do szpitali, że w ich ścianach czułam się jakbym była u siebie. Wiem. Jestem dziwna.

W odróżnieniu od chemioterapii radioterapia przebiegała bardzo szybko i bezboleśnie. Aparatura do naświetlania wyglądała zwyczajnie. Szczerze mówiąc nie wiem czemu spodziewałam się czegoś więcej. Po obu stronach na ścianach widniały ekrany z moimi danymi i rzędami liczb. Leżąc na aparacie słyszałam i czułam jak ustawiają urządzenie. Kostka na klatkę, lasery i markery piszące po mej skórze, kilka próbnych wdechów i można było zaczynać. Na sali zostałam sama. Tym razem do pomocy miałam przed oczyma mały monitor. Musiałam tylko pilnować by oddychać i wstrzymywać powietrze między określonymi widełkami. Podczas radioterapii wykonywane są też od czasu do czasu zdjęcia sprawdzające prawidłowe ułożenie. Całość trwa może z 15 min z czego tylko kilka to naświetlanie. Tak więc chwila moment i było po wszystkim.

Pierwsze kilka dni zleciały jakby nigdy nic. Po siedmiu lampkach dostałam mdłości i przytuliłam toaletę. Zdążyłam to jeszcze kilka razy powtórzyć do końca terapii. W nocy zaczęłam spać jak zabita a rano było mi ciężko wstać z łóżka. Skóra wciąż wyglądała dobrze i zaróżowiła się dopiero po kolejnych pięciu naświetleniach. Od tego momentu zaczęłam również odczuwać zmęczenie zaraz po zejściu z aparatu. To trochę takie uczucie jak za długo siedzisz na słońcu i musisz szybko znaleźć cień bo ledwo stoisz. Ponad to wciąż dokuczały mi nogi i plecy. Wybrałam się więc do swojej GP. Stwierdziła że mam za duże napięcie i dała leki na rozluźnienie ale miałam je brać tylko na noc co by w dzień nie chodzić na ‚haju’. Wypisała mi również skierowanie na badanie krwi i do fizjoterapeuty. Krew…powiem tylko, że nie było łatwo jej pobrać ale wyniki wyszły dobre.

W trzecim tygodniu terapii skóra była już opalona a sutek zaczął swędzieć. Poza tym przeciągając się w łóżku odczuwałam ból w piersi. Od teraz też miałam u siebie mamę. Podobnie jak Martusia nie widziało jej się siedzieć z Maksem w domu i chciała jeździć ze mną do szpitala. W drodze powrotnej zawsze zahaczałyśmy o kawiarnie albo sklepy. Typowe kobiety. W ostatnim tygodniu radioterapii zauważyłam, że schodzi mi skóra ze sutka (tłumaczyło to wcześniejsze swędzenie) a przez kolejne dwa tygodnie od zakończenia, skóra zeszła już całkowicie. Nie było to jednak bolesne choć na takie wyglądało. Ból pojawił się tylko przy nienaturalnym zejściu skóry. Najbardziej kiedy Maksiu podrapał mi szyję. Tydzień zakładałam plastry chłodzące bo okropnie szczypało.

Ostatni dzień radioterapii był chyba najbardziej emocjonalnym ze wszystkich dotychczas. Wzruszyłam się na zakończenie chemioterapii i cieszyłam po udanej operacji ale koniec radio był końcem leczenia. W głowie miałam tyle myśli i uczuć. Wspomnień tego wszystkiego co przeszłam. Kiedy terapeutka weszła do pokoju po skończonym naświetlaniu, pękłam. Zupełnie się rozkleiłam i popłakałam.

Nie mogę uwierzyć że to jest koniec- powtarzałam

Dałaś radę, możesz być z siebie dumna. To normalne co czujesz- odpowiedziała radiolożka

Kiedy wyszłam do poczekalni wciąż miałam mokre oczy. Mama patrzyła na mnie przestraszona. Myślała że coś się stało. Z moich ust wyszło tylko że to już koniec, koniec wszystkiego i jestem szczęśliwa. Mamcia mocno mnie przytuliła. Po chwili Maksiu przykleił mi się do nogi. Ta chwila zostanie ze mną na zawsze. Radość której nie da się opisać słowami.

Jeszcze chwila

Wakacje powoli dobiegały końca a wraz z nimi pobyt Martusi. Od ostatniego etapu leczenia dzieliły mnie już tylko tygodnie. W tym czasie poznałam chyba najszybszego lekarza na świecie…swojego radiologa. Raz dwa i po wizycie. Wychodzisz z książeczką informacyjną w ręku a o resztę możesz pytać pielęgniarki. Dowiedziałam się, że dostanę 20 frakcji radioterapii, od poniedziałku do piątku. 15 z nich miało naświetlać 3 miejsca na mym ciele a ostatnie 5 tylko jedno, to po guzie. Ponieważ miałam pełną odpowiedź na chemioterapię, radioterapia w moim przypadku była profilaktyką. Poza tym zwiedziłam kolejne dwa szpitale w Dublinie i nabyłam 4 nowe ‚tatuaże’ (małe kropki pod pachami i miedzy piersiami).

Pierwszy plan zakładał klasyczną formę radioterapii w St. Lukes hospital już od 2 września. Po wstępnej symulacji i tomografii komputerowej mój lekarz zmienił jednak zdanie i skierował mnie na DIBH w St. James hospital. Jest to bowiem jedyny szpital posiadający odpowiednią do tego aparaturę. TK i cała symulacja musiała być oczywiście powtórzona na innym aparacie. DIBH jest to technika napromieniowania na głębokim wdechu. Czyli podczas naświetlania nabieramy głęboki wdech i wstrzymujemy. W ten sposób tkanka płucna rozpręża się i odpycha serce od klatki piersiowej przesuwając je poza linię promieni. W klasycznej metodzie moje serce bardzo by ucierpiało, taka moja biologia. Sam oddech musi być wstrzymany na około 30 sekund. Generalnie nie mam z tym żadnego problemu ale jak na złość złapałam infekcję górnych dróg oddechowych akurat przed pierwszym skanem. Praktycznie non stop kaszlałam i smarkałam ale nie chciałam kolejnych opóźnień w terapii więc nic nie odwoływałam.

Po przybyciu na miejsce zostałam zaproszona do gabinetu na krótki wywiad. Podczas rozmowy zostałam również poproszona o wstrzymanie oddechu a pan mierzył czas stoperem. Następnie przeszliśmy do pomieszczenia z tomografem. Tak jak wcześniej kazano mi się rozebrać do pasa i położyć na aparacie z rękoma wyciągniętymi do góry. Oczywiście nie wolno mi było się ruszać. Ponownie ujrzałam nad sobą linie laserów. Jeden z terapeutów przykleił mały, biały klocek do mojej klatki. To dzięki niemu symulator odnotowywał ruch i wiedzieli kiedy wstrzymuje oddech. Niestety nie posiadał monitora dla mnie więc trwało to wieki za nim udało mi się wziąć dwa podobne wdechy. Oczywiście z kilkoma przerwami na kaszel ale byłam uparta. Chciałam mieć to za sobą. Trzeba było wykonać dodatkowy tatuaż, punkt orientacyjny na ciele, ważny do pomiarów i wyznaczania linii promieniowania. Tym razem koleś zrobił mi kleksa a nie mini kropeczkę jak poprzednim razem więc wygląda to nijak.

Tego dnia odbyłam również krótką rozmowę z pielęgniarką o radioterapii i pielęgnacji skóry podczas leczenia. Poza tym zmierzyła mi tętno i zważyła. Na koniec dostałam tubkę kremu do wykorzystania podczas terapii. Czytając różne wypowiedzi lekarzy na temat pielęgnacji skóry w czasie radio zauważyłam jedno. Nie ma jednej dobrej rady. Są dwie drogi. Jedni zalecają nie mycie naświetlanego miejsca i zasypywanie zasypką typu Alantan. Drudzy każą myć wodą i nawilżać specjalnymi kremami. Zakaz stosowania zwykłych balsamów, dezodorantów czy golenia występują jako punkty stałe w obu przypadkach.