Czerwiec

Pierwszy dzień chemii i ostatni

Na dworze było już jasno i cały czas padało. Obudziłam się zanim zadzwonił budzik. Nie mogłam doczekać się wlewu. Czułam jak rozpiera mnie energia. Szybka kawa, śniadanie i kartka dla upamiętnienia tej chwili. Przecież musiałam zrobić pamiątkowe zdjęcie. W szpitalu wszystko szło jak powinno, nawet wenflon udało się wkłuć za pierwszym razem. Każdemu po kolei oznajmiałam, że to mój ostatni raz. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Przez ostatnie pół roku szpital stał się dla mnie drugim domem. Wiem, że dla większości ludzi to dziwnie zabrzmi ale lubiłam swój oddział onkologii. Personel był przesympatyczny. Lekarze i pielęgniarki sprawiali, że ten okropny czas mijał przyjemniej. Zawsze podziwiałam ich pamięć do imion i naszych historii. Zagadywali nas i żartowali jakbyśmy przyszli na kawę a nie się leczyć. Czułam się tam bezpieczna.

Nie mogę uwierzyć, że to już koniec…..że w następnym tygodniu już nigdzie nie muszę jechać..- mówiłam wsiadając do auta

No…mi też dziwnie, teraz będę musiał więcej pracować- zaśmiał się Marcin

Naiwnie sądziłam, że koniec chemii będzie końcem kłopotów. Pomyliłam się. Miałam wrażenie, że dopadło mnie wszystko co ominęło mnie wcześniej. Infekcja goniła infekcję i z każdym dniem czułam się słabsza. Dwa dni po chemii pojawiła się krew w moczu. Antybiotyk który miałam przepisany na infekcje dróg moczowych nie pomagał. Sprawił jedynie, że krwi było mniej. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze ból. Kiedy zadzwoniłam do szpitala na swój oddział, dowiedziałam się jedynie, że od teraz muszę iść do swojego lekarza pierwszego kontaktu-GP. Tak więc umówiłam się. Pierwsza dostępna wizyta była za parę dni w trakcie których zdążyło pojawić się parę innych dolegliwości. Jedną z nich była duża afta na języku. Nie byłam w stanie normalnie jeść. Później doszło gardło, ból żołądka i nóg. Po prostu zajebiście…a miało być tak pięknie. Dostałam oczywiście kolejne antybiotyki.

Zanim wróciłam do żywych minęły z dwa tygodnie. Postanowiłam wybrać się do ginekologa u którego ostatni raz byłam rok temu. Cały ten czas uwaga była poświęcona piersiom a o dole nikt nie myślał. Na szczęście wszystko było w porządku, cytologia również. Zoladex robił swoją robotę. Czułam smutek patrząc na puste jajniki…ani jednego jajeczka… nic. Schowałam ból do ‚kieszeni’. Postanowiłam pożyć trochę normalnie. Pogoda była w kratkę, jak to w Irlandii. Jednak udało się odrobinę powakacjować. Ostatnie wolne niedziele spędzaliśmy cała gromadą na piaszczystych plażach. Dzieciaki znikały w piasku a my z siostrą i Marcinem zwyczajnie odpoczywaliśmy. Szum fal zawsze działał na mnie kojąco.

W połowie czerwca dostałam zielone światło na odchudzanie. Wyniki miałam dobre. To był moment na który czekałam od dawna. Tak bardzo pragnęłam wrócić do formy. Moja kochana siostra postanowiła dołączyć do walki o lepszą siebie a przy okazji mnie wspierać. Żadna z nas niestety nie miała głowy do planowania posiłków. Nie chodzi o to, że nie wiedziałam co jeść bo wiedziałam. Jednak planowanie i decydowanie w tamtej chwili było czymś męczącym. Zdecydowałyśmy się więc na wykupienie diety na be diet na parę miesięcy. Szczerze mówiąc najważniejszy był fakt, że w końcu jadłam regularnie. Niestety ciało wciąż było dla mnie więzieniem i mnie ograniczało. Moją jedyną aktywnością fizyczną były spacery. Na nic więcej nie było mnie stać, choć próbowałam. Tak więc chodziłyśmy, prawie codziennie, ile tylko mogłam. Wbrew pozorom spacer też może być męczący. Zwłaszcza jeżeli chodzisz pod górkę albo po plaży i wydmach. Nie czułam za bardzo mięśni, nerwy miałam uszkodzone. Bolały mnie stawy i kości, jakby były potrzaskane na kawałki. Codziennie wmawiałam sobie, że to w końcu minie. Nie mogłam przecież teraz odpuścić.

Kolekcja opakowań po lekach od pierwszej do ostatniej chemioterapii (nie licząc tych w szpitalu)

Maj

Przyszedł piękny maj. Auto nieustannie było w naprawie i gdyby nie uprzejmość szefa Marcina, to nie mielibyśmy czym jeździć do szpitala. Wizyty lekarskie zaczęły się ponownie mnożyć a konto bankowe wysychać. Po ostatnich przygodach z moim tętnem, lekarz zlecił echo serca i holtera na 24 godziny. Gdyby ktoś nie wiedział, to jest to takie małe urządzenie, które nagrywa pracę naszego serducha poprzez czujniki przyklejone w kilku miejscach na ciele. Po otrzymaniu wyników, kardiolog stwierdził, że wszystko jest niestety wynikiem chemioterapii. Nie chciał jednak przepisywać mi kolejnych leków i dodatkowo obciążać organizm, więc byłam pod stałą kontrolą. Prawdę mówiąc, szybki wzrost wagi też wcale nie pomagał. Onkolog nawet zmniejszyła mi dawkę sterydów aby choć trochę zahamować tycie. Jednak cokolwiek bym nie zrobiła kg przybywało.

Tymczasem, w końcu przyznali mi medical card. Nareszcie!-pomyślałam. Taka karta uprawnia bowiem miedzy innymi do darmowych wizyt u lekarza pierwszego kontaktu, pobytu w szpitalu, ale również do darmowej peruki. Jednym z powodów dla których nie planowałam kupować peruki były oczywiście pieniądze. Uważałam to zbędny wydatek. Nie wiedziałam przecież czy będę w niej szczęśliwa. Nasłuchałam się historii kobiet, które wydały sporo kasy na włosy a w rezultacie wcale ich nie nosiły. Jednak skoro mogłam wypróbować ją za darmo to czemu nie. Najwyżej komuś oddam albo dołączy do naszych ‚zabawek sypialnianych’.

Tak więc pewnego poniedziałku, zaraz po badaniach w szpitalu, pojechaliśmy obczaić salon z perukami. Miałam szczęście bo okazało się, że jedna pani zrezygnowała z wizyty i mogłam skorzystać z okienka. Do pokoju na górze zaprowadziła mnie kobieta, którą poznałam na kursie Look Good Feel Better. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam czego się spodziewać. Mimo to byłam miło zaskoczona. Pokoik był mały z piękną toaletką na której stało pudełko z chusteczkami a na ścianie wisiało duże lustro. Zaczęliśmy od krótkiej pogawędki i spraw formalnych. Pani sprawdziła mój limit na karcie medycznej na perukę. Byłam w szoku kiedy powiedziała €600, ale szybko zrozumiałam dlaczego. Peruki okazały się bardzo drogie. Ogólnie są trzy typy: sztuczne, mieszane (sztuczne z prawdziwymi włosami) i naturalne. Tak na prawdę każda z nich była przyjemna w dotyku. Mieszane zaczynały się od €800 więc z nich zrezygnowałam…nie zamierzałam dopłacać. Nie zależało mi na tym aż tak bardzo. Ogólnie myślałam, że chcę krótką i ciemną ale skończyłam na długiej blondynie. W odróżnieniu od większości kobiet, nie miałam typowej fryzury przed chemią. Nie chciałam jednak takiej samej z czerwonymi włosami. Wydawało mi się, że za bardzo wyglądałaby na sztuczną. Zresztą ja ciągle zmieniałam włosy więc musiałam znaleźć takie w których wyglądałabym ładnie teraz. Tak więc wybrałam perukę wartą €540. Wraz z nią, otrzymałam stojak, specjalną szczotkę i zestaw kosmetyków do jej pielęgnacji.

Po przyjeździe do domu stwierdziłam, że dam peruce szansę i ubiorę ją na spacer. Na dworze było pięknie, w powietrzu czuło się wiosnę, więc bez namysłu ruszyliśmy cztery litery z domu. Niestety po założeniu peruki własne dziecko mnie nie poznało. Maks patrzył na mnie jak na obcą osobę. Uciekał i chował się w ramionach taty. Mimo to nie zdjęłam jej…nie od razu. W parku uszłam w niej może ze 30 min… po czym odsłoniłam łysinkę. Była wygodna, serio. Po prostu mnie wkurzała. Przyzwyczaiłam się do bycia łysą i kochałam ten stan. O dziwo to właśnie peruka sprawiała, że czułam się chora. Poza tym włosy przy wietrze leciały na twarz (nigdy tego nie lubiłam). Zdziwienie na twarzy ludzi kiedy ujrzeli mnie w tamtym momencie- bezcenne. Śmieję się za każdym razem jak to wspominam. Pamiętam też małego chłopca, który zapytał taty czemu jestem łysa.

Zapytaj Panią, na pewno Ci odpowie- poradził mu tato

Młody się zawstydził. Stałam blisko więc uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam, że jestem chora i leki które mi doktor przepisał zabierają na chwilę włosy. Uśmiechnął się. Nigdy nie przejmowałam się spojrzeniami, zwłaszcza dzieci. To zwykła ciekawość. Nie zawsze oznacza, że ktoś myśli o nas coś złego.

Jedną z rzeczy jakich się obawiałam o wiele bardziej niż utraty włosów była utrata paznokci. Tak, to się też zdarza. Moje były wrażliwe na dotyk ale dopiero pod koniec terapii zaczęły się odbarwiać. Stawały się żółto sine i… miejscami zaczęły odchodzić opuszki. Mimo to miałam nadzieje, że uda mi się je zachować. Czytając historie dziewczyn wiedziałam, że jedne tracą paznokcie a inne nie. Tak samo jak są kobiety, które są w stanie robić hybrydę podczas leczenia i takie jak ja, które nie mogą. Ból był zbyt duży. Inaczej było ze stopami. Paznokcie w nich robiły się coraz twardsze i grubsze. Zupełnie jak u starszej osoby… Ostatecznie dwa najmniejsze w końcu mi odpadły.

Nie było łatwo patrzeć na nie pasujące do wieku ciało. Miałam wrażenie, że się rozpadam. Jakby tego było mało, nawet mózg zaczął zawodzić. Coraz bardziej przypominałam babcię z demencją albo dziecko, które dopiero się uczy. Lekarze mówili, że chemia może wpływać na sposób przetwarzania i analizowania informacji w mózgu ale nikt nie uprzedził, że aż do tego stopnia. Czułam, że głupieję. Jedyną pozytywną rzeczą w tym wszystkim było przekonanie, że chemia działa. Wizualnie przestałam zauważać raka, nawet nie umiałam go już wyczuć. W końcu przyszedł czas na badania kontrolne. 15 maja miałam mammografię i usg a 18 rezonans. Pojawił się dziwny, nowy stres. Wciąż nie znałam wyników badań genetycznych a to od nich zależała ostateczna decyzja o formie operacji. Od początku diagnozy była mowa o mastektomii i usuwaniu wszystkich węzłów chłonnych. Codziennie z niecierpliwością wypatrywałam listonosza aż w końcu sama zadzwoniłam do szpitala. Okazało się, że osoba odpowiedzialna za wysłanie do mnie listu była na urlopie… po krótkiej rozmowie usłyszałam: Nie znaleziono mutacji. To była pierwsza dobra wiadomość od dłuższego czasu.

Dni mijały coraz szybciej. Pobyt mamy powoli dobiegał końca. Na okres wakacji, przyleciała Martusia z synkiem. W ostatni dzień maja miałam wizytę u chirurg. Czekaliśmy kilka godzin zanim nas przyjęła, ale było warto.

Uśmiechnij się, mam dobre wieści- powiedziała Ruth- na twoich skanach nie widać raka. Guz zmniejszył się do 3 cm

Popatrzyliśmy na siebie z Marcinem z niedowierzaniem.

Ponieważ masz dobre wyniki, w planie mamy operację oszczędzającą z usunięciem kilku węzłów, w tym węzła wartowniczego. Dopiero po biopsji będziemy wiedzieć czy raka na pewno nie ma. – dodała lekarka

Ze szpitala wyszliśmy uśmiechnięci choć prawdziwą ulgę miałam poczuć dopiero po operacji. Za pare dni czekała mnie ostatnia chemia i miesiąc przerwy od szpitala.

Kwiecień plecień

Ledwo zaczęłam chemioterapię a już był kwiecień. Czas szybko leciał, jeszcze dwa miesiące i miał być koniec. Nie mogłam się doczekać. Wszystko w moim ciele krzyczało, że ma dość. Z tygodnia na tydzień nabierałam kolejnych kilogramów. Patrzenie w lustro stawało się coraz trudniejsze… przestałam siebie rozpoznawać. Mogłam być łysa i bez cycek do końca życia…ale nie otyła. Kiedy popłakałam się w gabinecie, pielęgniarka pocieszała, że to minie wraz z odstawieniem sterydów…ale dla mnie wydawało się to wiecznością. Co z tego, że lepiej tyć nic chudnąć na chemioterapii (tak powiedziała lekarka), skoro czułam się jak balon, który zaraz pęknie. Tu już nawet nie chodzi o kwestie wizualne ale czysto praktyczne. Masa dodatkowo utrudnia sprawność fizyczną. Mimo wszystko trzeba było zaakceptować teraźniejszość, teraz ważne jest życie. Najpierw pozbywamy się raka a później kilogramów. Nie chciałam przecież tracić czasu na dołowanie się wyglądem. Powinnam doceniać każdy dzień dany mi na tej ziemi i zbierać pozytywne wspomnienia dla Maksia. Zawarłam rozejm z nowym rozmiarem. Odwiedziłam działy plus size i przygarnęłam też trochę ciuszków od koleżanki. Agusia z chęcią podzieliła się swoją szafą. Po raz pierwszy w życiu przestałam uciekać od zdjęć. Pragnęłam uwieczniać każdą wspólną chwilę….tak na wypadek…gdyby jutra miało nie być. Na szczęście ciągle coś się działo i nie miałam czasu na depreche.  Tylko czasami pękałam pod prysznicem, tak by nikt nie słyszał.  Nie chciałam zasmucać mamy, widziałam jak się stara i jak bardzo ją to wszystko dotyka.  Pamiętam jej oczy, chcące płakać i krzyczeć, kiedy widziała u mnie kolejne siniaki od igieł. Robiła dobrą minę do złej gry, ale cieszę się, że była przy mnie, w końcu to moja mama.

Kwiecień, jak w przysłowiu, poprzeplatał nam wiele skrajnych emocji.  Począwszy od tych dobrych a skończywszy na tych złych.  Na początku miesiąca do Irlandii zawitała Alicja i Sara.  Z obiema nie widziałam się od wielu lat.  One pewnie tego nie wiedzą, ale ta zwykła kawa czy lampka wina z nimi były ‚normalnością’, która sprawiła mi wiele radości.  Mamie za to niespodziankę sprawił Grzegorz.  Przyleciał do nas na weekend niedługo przed Wielkanocą. Była Azjatycka uczta i drobne wycieczki na łono natury. Pierwsze moczenie nóżek z Maksiem w górskim potoku i bose spacery po plaży. Udało nam się też pojechać z młodym na małą farmę. Byliśmy ciekawi jego reakcji na zwierzątka. Pogoda dopisywała i ładowanie baterii wydawało się prostsze. Niestety były też gorsze momenty. Druga karboplatyna pokazała swoje rogi.

Dzień po wlewie czułam się bardzo osłabiona. Niby normalnie ale jakby trochę bardziej niż zwykle. W rezultacie cały tydzień przeleżałam. Pierwszy raz doświadczyłam takiej formy zmęczenia. Nie potrafiłam nawet się ubrać bez zadyszki. Do toalety mam kilka kroków a jednak wracając na kanapę dyszałam jakbym właśnie skończyła biec. Było mi słabo, gorąco i nie miałam apetytu. Czułam się jak moje kwiaty w doniczkach, wegetowałam. Na badaniach kontrolnych pielęgniarka od razu zaniepokoiła się moim stanem.

Poczekaj chwilę, zrobimy ekg i zawołam lekarza -powiedziała pielęgniarka

Wstępnie podejrzewali, że mam anemię albo zator na płucach. Zlecili dodatkowe badania krwi i wysłali na prześwietlenie klatki piersiowej oraz tomografię komputerową. Po dłuższej chwili przyjechał po mnie Pan z wózkiem (nie pamiętam jak się nazywa ich funkcja). Nie jestem pewna czy tak jest w każdym szpitalu w Irlandii, ale w moim są specjalnie do tego zatrudnieni panowie. Zawożą albo zaprowadzają pacjentów na badania w rożnych miejscach w szpitalu. Pielęgniarka po prostu po nich dzwoni i załatwione, przejmują cię. Wracając do wózka, to nie mogłam uwierzyć, że zakazali mi chodzić. To było mega dziwne doświadczenie.

Prześwietlenie poszło szybko i z powrotem wiózł mnie już Marcin. Szczerze mówiąc nie chciało nam się czekać na pana i …. mogliśmy się powygłupiać. Korytarze były praktycznie puste a my zaczęliśmy się bawić jak dzieci. Szybko i ostro na zakrętach…jazda jak najbardziej do zaakceptowania.

Myślisz, że widzieli? – popatrzyłam na Marcina kiedy grupa lekarzy mijała nas z uśmiechem

Może…i co z tego – roześmiał się

Cały dzień spędziliśmy w szpitalu. Koniec końców okazało się, że drastycznie spadł mi magnez, zasługa cudownej karboplatyny. Po jego dożylnym podaniu tętno się unormowało. Mimo to bez TK się nie obeszło. Lekarz chciał mieć pewność a ja na samą myśl o kolejnym wkłuciu pragnęłam stamtąd wiać. Prześwietlenie i tomografia na szczęście nic nie wykazały więc ostatecznie, około 19, wypuszczono mnie do domu. Tak czy siak, następnego dnia ponownie byłam w szpitalu bo miałam kolejną chemię. Tym razem dostałam receptę na magnez, który miałam brać codziennie aż do odwołania. Serio…nigdy nie podejrzewałam, że taki magnez może aż tak utrudnić życie. Jakby tego było mało, zepsuła się nam kuchenka i padło turbo w aucie…koszty na które nie byliśmy przygotowani.

Biała dama

Cztery czerwone damy były za mną, przyszła pora na białe. 19 marca miałam pierwszą karboplatynę plus taxol. Mimo, że przez lekarzy jest określana jako łagodniejsza to może wywołać więcej reakcji alergicznych. Dlatego też pierwszą dawkę podają stopniowo, zwiększając objętość w równych odstępach czasowych. Przed jej podaniem, oprócz leków przeciwwymiotnych dostaje się również leki antyhistaminowe. Po ich podaniu zrobiłam się mega śpiąca. W sumie to na chwilę odpłynęłam. W końcu zrozumiałam o co chodzi z tym spaniem podczas wlewów, o których większość mi wspominała.

Co się stało? Czemu tak na mnie patrzysz?- zapytałam

Chrapałaś- roześmiał się Marcin

Ogólnie w szpitalu spędziliśmy 8 godzin. Lekarka poinformowała mnie, że nie potrzebuję już zastrzyków z Neulasty. Ucieszyłam się i zmartwiłam jednocześnie. Fajnie bo mniej skutków ubocznych, ale co z tą moją odpornością w takim razie?

W następnym tygodniu, dzień przed wlewem, wzięłam udział w kursie Look Good Feel Better. Organizowany jest co miesiąc przez fundację, w różnych szpitalach na oddziałach onkologicznych. Jest to krótki kurs jak wyglądać i czuć się pięknie podczas chemioterapii.

„Witam Was wszystkie gorąco, nazywam się Nicol i z zawodu jestem makijażystką. Dziś porozmawiamy trochę o pielęgnacji skóry i trikach makijażowych. Przed sobą macie kosmetyczki z potrzebnymi produktami które zabierzecie ze sobą do domu”.- powiedziała wolontariuszka

Jedna z nas posłużyła za modelkę, reszta mogła robić to samo jednak siedziałyśmy i oglądałyśmy. Generalnie niczego nowego się nie dowiedziałam…ale widziałam, że dla niektórych to były zupełnie nowe informacje. Najbardziej przydatna była oczywiście instrukcja malowania nieistniejących brwi. Sama tego problemu na szczęście nie miałam. Jeszcze przed ciążą zrobiłam sobie permanentne brwi bo od zawsze były mało wyraźne ze względu na kolor blond. W drugiej połowie kursu pojawiła się pani od peruk. Tak się jednak złożyło, że w naszej grupie nikt nie był nimi zainteresowany. Skończyło się więc na luźnej rozmowie przy kawie i herbacie.

Byłyśmy dla siebie zupełnie obce i w różnym wieku, a mimo to doskonale się rozumiałyśmy…w końcu przechodziłyśmy przez to samo. Przyznam, że było to bardzo miłe spotkanie. Wyszłam z niego mega uśmiechnięta… nawet nie sądziłam, że tak bliski kontakt z innymi chorymi kobietami może wnieść tyle pozytywnej energii. Ludzie zdrowi spotykają się i często narzekają jak mają ciężko i jak są zmęczeni wszystkim. My, bez wyjątku, mimo tak ogromnego bólu i strachu, uśmiechałyśmy się. Nawet na chwilę nie było smutno. Była tam starsza Pani z rakiem płuc i przerzutami po latach i kobieta ze stwardnieniem rozsianym i tym samym rakiem piersi co ja, przyszła ze swoją córką (sama była na wózku). To właśnie one śmiały się najgłośniej.

Następnego dnia okazało się, że krwinki bardzo spadły. Lekarka zezwoliła na chemię ale przepisała zastrzyki Neupogene. Miałam je brać w czwartki i piątki aby pobudzić szpik do produkcji białych krwinek. Sposób podania był podobny jak przy Neulaście więc mogłam je robić sama. Rada dla każdego z rozstępami, celujcie pomiędzy, wtedy nie boli.

Tak zwana biała chemia okazała się dla mnie dość łaskawa. Bałam się, że mając ją co tydzień będzie gorzej. Jednak gorsze dni trwały jakby krócej. Codzienne bóle głowy jakby zniknęły i nie mdliło mnie tak jak przy AC . Najgorsze okazały się bóle kości, zwłaszcza kręgosłupa i miednicy. W nosie tworzyło się więcej skrzepów krwi. Koniuszki palców stały się bardzo wrażliwe na temperaturę i mrowiły. Nie byłam w stanie np. umyć naczyń bez bólu a prysznic brałam w letniej wodzie. Coraz częstsze stały się również napady gorąca. Można zwalić to na Zoladex a z drugiej strony chemioterapia czy leki które brałam, także mogły na to wpływać. Poza tym tętno momentami wariowało i zaczęłam miewać EKG przed wlewami. Tak czy siak, wszystko brałam na klatę.

Tydzień pozytywnych emocji

Jak zwykle uśmiechnięta i rozgadana, rzuciła się na mnie z masą przytulasów.

Jak się czujesz? Świetnie wyglądasz. Jak dobrze Cię widzieć..gdzie młody?- mówiła do mnie Ania – mam coś dla Ciebie i Maksia…tak wiem, mówiłaś że nie trzeba ale nie mogłam się oprzeć.

Buzia jak zwykle się jej nie zamykała. To moja najlepsza przyjaciółka. Poznałyśmy się w szkolnej ławce i przez 20 lat, mimo różnych życiowych sytuacji i odległości, zawsze byłyśmy dla siebie. Kiedy dotarłyśmy do domu z lotniska, Maksio już spał a mama czekała. Byłam w swoim drugim tygodniu po chemii więc nie odpadłam od razu i mogłam posiedzieć z wszystkimi.

Miałam zaczekać do jutra ale dam Ci dzisiaj- powiedziała Ania -taki spóźniony prezent urodzinowy

Wręczyła mi kartkę ze zdrapką, a sama zaczęła dmuchać balona, wielką głowę jednorożca. W jednym serduszku były życzenia a w drugim…jeden z prezentów.

To nie tylko ode mnie. Ta „złota rybka” jest od nas wszystkich”- dodała, wręczając mi kolejną kopertę i prezent.

Była tam kartka z życzeniami i imionami wielu osób. Naszych wspólnych znajomych z lat szkolnych ale także osób zupełnie mi obcych, znajomych tylko jej albo mojej mamy. Popłakałam się. W tej właśnie chwili uświadomiłam sobie jak wielu osobom nie jestem obojętna… Ania i mama popłakały się ze mną a Marcin stał równie zaskoczony jak ja. W ostatniej kopercie były życzenia i listy od niektórych z tych osób, włącznie z Anią i Martusią, które napisały dla mnie wiersze. Wartość emocjonalna prezentu, bezcenna. Ocean pozytywnej energii.

Tydzień z Anią mijał na krótkich spacerach w ciągu dnia, długich rozmowach i filmowych wieczorach. Dwa dni przed jej wyjazdem,15 marca Maksiu miał swoje pierwsze urodziny. Spędziliśmy je w rodzinnym gronie, z moją mamą, Anią i Kasią. Torcik zrobiłam prosty, z bitą śmietaną, tak by Maksiu mógł go zjeść. W końcu przez cały rok nie dostawał żadnych słodyczy ani cukru, dobrze o to zadbałam. Wbrew pozorom nie było to trudne bo sami z Marcinem rzadko sięgamy po kupne słodkości. W każdym razie, tort miał być rozwalony małymi rączkami solenizanta. Na lunch za to Ania przygotowała mega porcje sushi. Wiem nietypowo ale na szczęście wszyscy tak lubimy.

Najpierw oczywiście fotki pod ścianką, póki potomek czysty. Później 100 lat, dmuchanie świeczki i w końcu rozwalanie tortu. Generalnie młody dostał swój kawałek i pozwoliliśmy mu go wcinać samemu. Był cały upaprany w cieście… ale jaki szczęśliwy, to było piękne. Wszyscy mieliśmy ubaw. Urodzinki zrobiliśmy rano, tak aby później móc wybrać się na małą wycieczkę. Mimo przelotnych opadów zabraliśmy Anię na ruiny zamku w Portlaoise i do Parku Glendalough, przejeżdżając widokową trasą przez pasmo gór Wicklow. Tydzień przeleciał mi jak jeden dzień…w niedziele Ania już wracała do Polski.

Było dość pogodnie więc z lotniska pojechaliśmy do Devils Glen. Las w którym jest niewielki wodospad, ukryte rzeźby i złote myśli. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam, że dam rade tyle przejść. Pod koniec drogi powrotnej do auta, czyli przy 6 kilometrze, dopadło mnie ogromne zmęczenie. Kiedy dotarliśmy do domu ledwo weszłam po schodach, oprócz zadyszki nogi odmawiały mi posłuszeństwa.

Luty pełną parą

W piątek 8 lutego miałam badania genetyczne w St. James Hospital. Standardowo zleca się je każdej onkologicznej pacjentce. Od ich wyniku bowiem zależy ostateczna decyzja o operacji. Gdyby wyszło, że mam mutację genów BRCA 1 bądź BRCA 2, czekała by mnie profilaktyczna, podwójna mastektomia. W przyszłości musiałabym również usunąć jajniki. Jestem pierwszą kobietą w rodzinie z rakiem piersi, a przynajmniej tak nam się wydaje. Od strony mamy wiem tylko o prababci, która zmarła na raka jajnika. Jeśli chodzi o stronę taty to niestety nie wiemy nic o żadnych chorobach. Wszyscy więc byliśmy bardzo ciekawi wyników.

Do gabinetu zaprosiła nas pielęgniarka genetyczna. Kiedy usiedliśmy, wzięła kartkę, długopis i zaczęła rysować moje drzewo genealogiczne. Tłumaczyła również na czym polega badanie genów i jakie konsekwencje niosą za sobą różne wyniki. Na ulotce zapisała swój numer kontaktowy w razie jakichkolwiek pytań i zaprowadziła do laboratorium na pobranie krwi. Tylko tyle potrzeba, odrobinę krwi, aby poznać swoją historię.

W domu czekała już na nas moja mama, która przyleciała w czasie naszej nieobecności. Mocno mnie wyściskała.

Jak poszło, kiedy będziesz miała wyniki?- zapytała mamcia

Za jakieś 16 tygodni…akurat przed operacją powinny być- odpowiedziałam

W niedzielę mimo niepogody i mojego osłabienia namówiłam wszystkich na wypad do parku Glendalough.

Nie musimy nigdzie wychodzić kochanie- powtarzała mama

Musimy, ja chcę- odpowiedziałam

Chciałam wykorzystać każdą, nawet najmniejszą dobrą chwilę na coś przyjemnego. Fakt, dużo nie uszłam. Szybko się męczyłam ale cieszyłam się widokiem natury i zapachem mroźnego powietrza. W drodze powrotnej, zaczęło mnie mocno mdlić i nie obeszło się bez leków.

Muuusiiimyy kuupic…chleeeeeb – powiedziałam w zwolnionym tempie

O tak właśnie Malwinka brzmi i wygląda przez chwilę jak leki działają mamuś- zaśmiała się Martusia

Ja też się z tego śmiałam ale na kolejnej wizycie w szpitalu poprosiłam o zmianę leków bo wkurzało mnie już to otumanienie. Weekend minął, Martusia wyjechała i zostaliśmy tylko z mamą. Pojawiły się nowe skutki uboczne. Dostałam okropnego trądziku na twarzy a później również na szyi. Swędziało i bolało, byłam czerwona. Pomyślałam, że nadrabiam wiek nastoletni kiedy takie problemy mnie ominęły. Codziennie męczyłam się też z bólem głowy a zaraz przed kolejną AC pojawiło się mrowienie w koniuszkach palców.

Przy trzeciej chemii wenflon udało się założyć dopiero przy drugim podejściu. Pierwszy raz doświadczyłam takiego bólu i pieczenia w żyle. Niestety chemioterapia uszkadza je i sprawia, że są wrażliwsze. Mogłam oczywiście poprosić o założenie portu i oszczędzić żyły ale jakoś nie umiałam się do niego przekonać. Poza tym, w moim szpitalu nie chcą od tak go zakładać. Ogólnie zdania są podzielone. Istnieją kobiety, które miały port i są szczęśliwe ale są też takie które miały pecha i same komplikacje.

Luty minął mi bardzo szybko. Może dlatego, że ciągle coś się działo. Niedługo przed moimi urodzinami przyleciała do nas siostra Marcina. Tego dnia nie zapomnę. Karo poszła do łazienki, a młody puścił się babci i ruszył w kierunku Marcina. To były jego pierwsze samodzielne cztery kroki.

Karolina miała u nas zostać dwa tygodnie. Pierwszy tydzień był dość ciężki…chyba dla nas wszystkich. Ja byłam akurat po chemii, Karo się przeziębiła, Maksiowi wyżynały się ząbki a mama chodziła zestresowana, że się zarażę. Fakt, bolało mnie gardło i czułam się słabiej. Dobrze, że brałam zastrzyki na odporność, bo organizm wspomagając się lekami dał radę. W kolejnym tygodniu atmosfera się rozluźniła i było na prawdę wesoło. Na urodziny nic nie planowałam…w sumie od zachorowania ogólnie nic nie planujemy. Ciężko przewidzieć co przyniesie jutro. Mimo to Pysiek zaskoczył mnie tortem w kształcie jednorożca.

Czaszek nie mieli a to też lubisz jak pamiętam- powiedział z uśmiechem Marcin

Tak, skomplikowana ze mnie trochę osobowość. Uwielbiam czachy i motyw dance macabre ale jednorożcem nie pogardzę.

Przez chorobę musiałam na chwilę wycofać się z życia. Nie mogłam robić tego co kiedyś. Jednak mimo tak wielu wad rak dał mi coś o wiele cenniejszego. Mogłam patrzeć jak rozwija się mój syn i być blisko z rodziną. Nie tęsknie za Polską, tęsknie za bliskimi memu sercu osobami. Nikt kto nie mieszka tak daleko nie zrozumie tęsknoty jaką się czuje. To dzięki rakowi mogłam znowu mieć mamę na tak długo przy sobie a później siostrę. Nawet z Marcinem, choć w większości w szpitalu, spędzaliśmy więcej czasu razem. Nie każdy wie, że ma dwie roboty i rzadko się widujemy. Nie musiałam iść do pracy i nie przegapiłam pierwszych kroków Maksia. Usłyszałam jego pierwsze słowa i mogłam podziwiać z jaką fascynacją poznaje świat. On tego nie będzie pamiętać ale ja tak.

Sinusoida

Po pierwszych dwóch tygodniach wiedziałam mniej więcej jak będzie wyglądać nasza rutyna. W poniedziałki jeździliśmy na badania przed chemią a we wtorki na wlewy. W środy wieczorami Marcin robił mi zastrzyk. Od czwartku do soboty cierpiałam najbardziej. W niedzielę zaczynało się poprawiać aż do momentu następnej chemii. Codziennością stało się picie 3 litrów wody, zażywanie leków, mierzenie temperatury, unikanie dużych i zamkniętych skupisk ludzi (aby niczym się nie zarazić), częste mycie zębów czy nawilżanie skóry, która wysychała o wiele szybciej. Ból stał się częścią mnie.

Lekarka bez problemu wystawiła mi zwolnienie z pracy telefonicznie. Każdy lekarz i pielęgniarka na mej drodze, od samego początku radzili bym zrobiła sobie przerwę od pracy, że tak będzie najzdrowiej. Swoje dobre chwile miałam wykorzystywać na coś przyjemnego. Przepisano mi spacery i kontakt z naturą.

„To dobre dla głowy”-mówiła pielęgniarka

Tak też robiłam. Skupiałam się na tym co dobre dla mnie. Było to łatwe bo miałam pomoc. Nie musiałam sprzątać mieszkania ani myśleć co ugotować, choć czasem to robiłam. Moja siostra i mama wyręczały mnie w tym wszystkim. Mój tato choć nie mógł być przy mnie wspierał i dalej wspiera nas finansowo. Nie wiem co bym bez nich zrobiła, kocham ich nad życie. Kiedyś nawet przez myśl by mi nie przeszło, że tak wiele osób będzie mi chciało pomagać. Grzegorz, narzeczony mamy, wiele razy okazał wsparcie choć wcale nie musiał…przecież nie jestem jego dzieckiem. Bardzo go lubię ale nigdy niczego takiego nie oczekiwałam. Rodzice Marcina, mój chrzestny, cioteczka czy babcia a nawet Marcelek też coś od siebie dali. Nie zapomnę tego wzruszenia kiedy sprawdziłam stan konta i nie chodzi o pieniądze. Marcelek kazał przelać mamie swoje wszystkie uzbierane pieniążki, całe 100 zł. Na wyciągu widniał opis: dla ukochanej cioci. Serio popłakałam się.

„Zabawki można kupić a drugiej cioci już nie”- tak powiedział do swojej mamy Marcel

To nie prawda, że dzieci niczego nie rozumieją…one dostrzegają więcej niż nam się wydaje.

Leki kosztują. Ciągłe wizyty w szpitalu i opuszczanie przez Marcina pracy z mojej winy, były dużą dziurą na budżecie domowym. Każda, nawet najdrobniejsza pomoc była dla nas ważna. To nie jest tak, że chorowałam sobie na luzie bo mieliśmy wsparcie. Rak jest ciężką chorobą a nie wakacjami. To ciągły stres i niewiadoma. Moja rodzina nie jest bogata i my też żyjemy skromnie, dlatego tym bardziej doceniam poświęcenie najbliższych.

Wszyscy pytali jak się czuję i jak sobie radzę ale mało kto pomyślał o Marcinie.

„Z tobą rozmawiam, tobie się żalę…to wystarczy.”- mówił do mnie Marcin

Wiedziałam, że jest mu ciężko. Tak samo jak moim rodzicom i siostrom. Czuli się bezradni. Ja walczyłam ale oni mogli tylko patrzeć. Nie raz słyszałam: „dałabym/dałbym wszystko, żebyś nie musiała przez to przechodzić”. Jednak cieszyłam się, że padło na mnie, a nie na nich.

Zmiana

W niedziele wieczorem przyleciała moja siostra ze swoim 9 letnim synkiem. Pogadałyśmy chwilkę i poszłam spać. Tyle ze mnie było pożytku.

Nowy tydzień zapowiadał się całkiem dobrze. Zaczęłam czuć małą poprawę. Odzyskałam smak i apetyt. Coraz rzadziej sięgałam po leki przeciw wymiotne a od środy już w ogóle. To uczucie kiedy cię mdli jest dziwne. Nie tylko twój żołądek wariuje ale cały organizm. Miałam wrażenie jakby świat wirował … zupełnie jak po alkoholu. Tabletki pomagały, nie wymiotowałam. Niestety przez pierwsze pół godziny po ich zażyciu byłam trochę jakby naćpana i mówiłam w zwolnionym tempie.

W końcu zaczęłam wychodzić z domu. Na początek plac zabaw dla dzieci i park. Mam to szczęście, że mieszkam nad samym morzem, dosłownie 10 min spacerkiem do molo. W otoczeniu są również góry więc miejsc do spacerowania pod dostatkiem.

Każdego kolejnego dnia chodziłam więcej i czułam, że wracam do żywych. Nawet siostra była zaskoczona, że tak dobrze to znoszę. Wszystko to oczywiście było chwilowe. Jak tylko poczułam przypływ energii myślałam, że będzie po staremu…nic bardziej mylnego. Owszem odzyskiwałam siłę ale na chwilę. Po każdej aktywności dopadało mnie ogromne zmęczenie. Zupełnie jakby ktoś podmienił mi ciało na 50 lat starsze. Pomyślałam, że tak pewnie wygląda starość…twoja dusza wiecznie młoda i wciąż by tyle chciała ale stara powłoka ją ogranicza. Ja 32 letnia kobieta nie umiałam wejść na pierwsze piętro bez zadyszki ani utrzymać dziecka na rękach … masakra.

Gdy pogoda nie dopisywała, karmiłyśmy umysły thrillerami i horrorami. Oglądając coraz częściej odruchowo drapałam się po głowie.

„Ale mnie swędzi głowa”- mówiłam

„To se umyj”- zaśmiała się siostra

„Ha ha bardzo śmieszne. Serio swędzi i boli w sumie też”

To był piątek, zaczęło się. Włosy powoli szykowały się do wyprowadzki. Mogłam zgolić je od razu tak jak radziły dziewczyny na grupie amazonek ale obie z siostrą byłyśmy ciekawe jak taki proces wygląda. Tyle filmów się w życiu naoglądało jak kobiety wyciągają włosy garściami, że serio na to czekałam. W niedzielę myjąc głowę poczułam jak włosy zostają mi na rękach. Nie były to jakieś ogromnie ilości więc stwierdziłam, że jeszcze poczekam. Następnego dnia można było spokojnie powiedzieć, że lecą garściami. Wystarczyło przejechać palcami i wychodziły pasmami.

„Golisz mi dzisiaj głowę”-powiedziałam do Marcina

„Coo? Ale ja zaraz idę do pracy..zrobimy to jutro”- mruknął pod nosem

„Nie. Ja chcę dzisiaj. Przecież zdążysz…mamy ponad godzinę. Nie marudź”- odparłam

I tak całą ekipą upchaliśmy się do naszej małej łazienki. Martusia trzymała Maksia na rękach, Marcel plątał się między nogami, ja pod prysznicem a Marcin z maszynką w dłoni.

„Czekaj! Najpierw kucyk i trzeba obciąć”- tłumaczyłam

„Nic nie trzeba, dawaj „- sprzeczał się

Oczywiście nie posłuchał. Wszystko filmowałam, przecież to wielka chwila. Nie było mi smutno, wręcz przeciwnie. To było nowe doświadczenie. Nigdy nie rozumiałam tego płaczu i żalu za włosami, przecież to nie ręka czy noga…odrosną.

„Ups maszynka się rozładowała- powiedział- czekaj, poszukam kabel i podłącze”

„Spoko, raczej nie mam gdzie teraz pójść”-odparłam

Martusia poszła z dziećmi do pokoju, nowa fryzurka była prawie gotowa.

„O kurwa!….”-krzyknął Marcin

„Co się stało?”

„Ja nie chciałem…serio przepraszam…ale nakładka sama mi się zsunęła jakoś..”

„Tzn???”

„No… sama zobacz”

Popatrzyłam do lustra. Miałam długi łysy pasek . W planie była bardzo krótka fryzurka, taki jeżyk. Niestety albo stety ostatecznie pojechaliśmy po całości na praktycznie łyso. Najcudowniejszy moment? Przestało swędzieć. Patrząc w lustro podobałam się sobie. Było dziwnie ale pozytywnie.

Jak tylko się ogarnęłam cyknęłam fotkę i wysłałam do rodzinki i przyjaciół. Dostałam mnóstwo komplementów i nawet nie zamierzam zastanawiać się ile w tym było prawdy bo ja się sobie podobałam. Może się to wydać komuś głupie ale patrzyłam na siebie jak na żołnierza idącego na wojnę. Na kolejną chemię jechałam już w nowej odsłonie i bez stresu. Tym razem wiedziałam co mnie czeka.

Mój najgorszy tydzień

Tego się nie spodziewałam … zaczerwienienie zniknęło..ból też jakby mniejszy..czy to możliwe żeby chemia tak szybko zaczęła działać. Ogarnęła mnie niesamowita radość. To rzeczywiście może się udać- pomyślałam.

A. przyjechała z samego rana. Zrobiłam nam jajecznicę i kawkę.

Jak się czujesz?- zapytała

Jakbym miała potężnego kaca- zaśmiałam się

Usiadłyśmy, zjadłyśmy i pośmiałyśmy się. Niedługo potem zabrała młodego na spacer a ja chwilę po bazgroliłam w notesie i poszłam się zdrzemnąć. Kiedy wróciła po paru godzinach czułam się słabiej. Byłam czerwona na twarzy i miałam 37°c. Zmartwiona A. kazała mi zadzwonić do szpitala ale odmówiłam. Wiedziałam, że temperatura może lekko podskoczyć i dopiero jak przekroczy 37.5°c to powinnam dzwonić. Poszłam więc dalej spać. O 16 byłam już rozpalona, miałam 38.2°c, szybko chwyciłam za telefon. Po opisaniu sytuacji, pielęgniarka kazała zażyć paracetamol i przyjechać nazajutrz do kontroli. W razie gdyby temperatura podskoczyła mieliśmy jechać od razu do nich na ostry dyżur.

Około 18 przyjechała pielęgniarka od Neulasty by zrobić mi zastrzyk. Naulaste, bo tak nazywają się te zastrzyki na odporność podaje się między 24 a 48 godzinami od skończenia chemii. Zawierają one czynnik stymulujący wzrost kolonii granulocytów. Szpik kostny przyspiesza dojrzewanie i uwalnianie białych krwinek, które po chemii niestety drastycznie spadają. Odpowiadają one za naszą odporność a kiedy organizm nie jest w stanie walczyć z infekcją może dojść nawet do zgonu.

Koło 20 temperatura spadła do 37°c. Mimo to czułam się bardzo osłabiona. Następnego dnia pojechałam z Marcinem do szpitala na badania krwi i wcześniej zaplanowaną scyntygrafię kości. Szczerze mówiąc zupełnie nie miałam ochoty jechać. Najchętniej zostałabym w łóżku.

Badanie krwi i ogólne poszły szybko. Lekarka stwierdziła, że musiałam coś złapać od młodego a po chemii organizm był zbyt osłabiony by to szybko zwalczyć… fakt, Maksiu był zakatarzony a ja wszystko po nim jadłam…jakoś tak odruchowo.

Na scyntygrafie musieliśmy trochę poczekać. Najpierw założenie wenflonu, później wpuszczenie izotopu, czekanie a na koniec skan. Pamiętam jak siedziałam na fotelu w małym pokoiku i przez małe okienko w ścianie widziałam ludzi ubranych jak z filmu o Czarnobylu. Cali zakryci, od stóp do głowy. Kombinezon, fartuch, rękawice i okulary…wszystko podczas uzupełniania strzykawek radioaktywnym kontrastem. Pielęgniarka przyniosła metalowe pudełko. W środku była strzykawka z metalową osłonką.

I to wszystko idzie w moje żyły…- pomyślałam.

W poczekalni praktycznie cały czas spałam. To było silniejsze ode mnie. Marcin coś mówił, denerwował się, że go nie słucham, ale nie byłam w stanie. Nawet kiedy leżałam już na urządzeniu, budziłam się co chwilę słysząc jak chrapię. Przez kolejne 24 godziny zakazano mi kontaktu z dziećmi i kobietami w ciąży na odległość nie mniejszą niż jeden metr i nie długo. To było okropne uczucie uciekać od swego dziecka, które w płaczu wyciąga ręce bo chce do ciebie…

Z każdym następnym dniem miałam wrażenie, że uchodzi ze mnie życie. Byłam coraz słabsza a ból kręgosłupa coraz większy. Powoli traciłam kontrolę nad własnym ciałem. Oczy same mi się zamykały i nawet płacz Maksia nie był w stanie mnie obudzić. Poruszając rękoma czy nogami czułam się jakbym wpadła do smoły. Nawet moje słowa gubiły sens a zdania przestały się kleić. Koncentracja szwankowała…nie dochodziło do mnie nic.

Od czwartku Marcin miał już wolne. Wiem, że było mu ciężko. Nie miał ze mnie żadnego pożytku, wręcz przeciwnie. Musiał opiekować się mną i Maksiem. Nawet przez chwilę nie byłam w stanie zająć się własnym dzieckiem. Kiedy myślałam, że gorzej być nie może dostałam okres a dzień później do zabawy dołączyły dwie górne ósemki. Bolało mnie dosłownie wszystko. Na kilka dni zupełnie straciłam smak. I nie chodzi mi o brak apetytu ale o odczuwanie smaku. Słodki, kwaśny, gorzki, słony czy ostry nie istniały. Wiecie jak dziwnie się je gdy tego brakuje? Marcin starał się i gotował zdrowe dania ale nie byłam w stanie ich jeść. Przez cały tydzień mój żołądek akceptował tylko rosół i grzanki z masłem albo pomidorem. Wzrok również tymczasowo się pogorszył. Nie byłam w stanie niczego przeczytać z odległości większej niż 1 m. Wszystko mi się ze sobą zmywało, widziałam jak przez mgłę.

W sobotę po tomografii komputerowej mózgu pojechaliśmy na zakupy. Nie dałabym rady chodzić po sklepie więc czekałam z Maksem w aucie. Kiedy zaczął marudzić nie miałam totalnie siły by go czymś zająć. Ja po prostu co chwilę odpływałam.

W poniedziałek miałam wrócić do pracy z urlopu. Generalnie takie miałam plany…ale musiałam zrezygnować. Po tym tygodniu już wiedziałam, że nie dam rady.

Nie taki diabeł straszny

Zadzwonił budzik. Na dworze było jeszcze ciemno. Usiadłam na łóżku…poczułam dziwny ciężar na swych barkach. Popatrzyłam na moich chłopaków jeszcze przez chwilę po czym wstałam i zaczęłam się szykować. Za niedługo miała przyjechać moja przyjaciółka by zająć się Maksiem.

„Będzie dobrze… dasz radę…. musisz to zrobić i tyle..” – mówiłam patrząc w lustro.

Z jednej strony cieszyłam się, że to już dziś. Przez ból piersi i pachy nie byłam już w stanie normalnie funkcjonować.

Zadzwonił telefon. To była A., czekała na dole aż jej otworzymy. Czas nas gonił więc szybko pokazałam co i o której ma dać Maksiowi. Wyszliśmy.

Czułam się jak przed maturą. Skręcało mnie w żołądku ze stresu.

„Damy radę..zobaczysz” – pocieszał mnie Pysiek

Prawie całą drogę do szpitala trzymał mnie za rękę. Muzyka w aucie leciała na całego…to był ten moment… zaczynamy…nastawiamy się do pierwszej rundy w walce o życie. Cieszyłam się, że Marcin jest ze mną. Przed diagnozą miałam go niewiele…ciągle praca i praca. Kiedy dowiedział się o chorobie ani myślał zostawić mnie z tym samą. Dogadał się z szefem bo chciał być przy każdej mojej wizycie, chemii czy badaniu.

„Daj znać jak będziesz czegoś potrzebować” – oznajmił mu szef

Dotarliśmy na miejsce. Najpierw rejestracja, później wywiad. Badania krwi miałam robione na ostatniej wizycie w czwartek. Za chwilę miałam założony wenflon i pozwolono mi wybrać miejsce na sali. W drugiej części było sporo wolnego miejsca więc wybór nie był trudny. Fotel okazał się bardzo wygodny. Dodatkowo miał pilocik do ustawiania pozycji a nad nim wisiał mały telewizor. Szkoda, że nie miał jeszcze funkcji masażu…kurde .. to by było coś.

Na pierwszy rzut poszły leki anty wymiotne. Później przyszły dwie sympatyczne pielęgniarki. Jedna z nich trzymała moją kartotekę a druga, ubrana w ochronny fartuch, okulary i rękawice, niosła tackę z chemią. Po dokładnym sprawdzeniu moich danych zaczęliśmy wlew.

„Dlaczego podajesz mi chemię w strzykawce..?” -spytałam zdziwiona

„Tak jest bezpieczniej dla żył, mamy większą kontrolę”- odpowiedziała.

Dowiedzieliśmy się, że takie ‚koktajle’ są sporządzane dla każdego pacjenta indywidualnie a dawki zmienia się jeśli różnica w wadze pacjenta wynosi powyżej 10 kg. Personel medyczny zamawia je w aptece, która na świeżo przygotowuje leki. Zanim chemia zostanie podana pacjentowi, po drodze jest sprawdzana przez 6 ludzi (tak jest u mnie w szpitalu) czy aby na pewno trafi do odpowiedniej osoby. Cytostatyki są bardzo drogie. Lek przygotowany dla mnie może być podany tylko mi, nikomu innemu. Po 30 min wpuszczania czerwonej toksyny, przyszedł czas na część drugą. Tym razem już w pozycji wiszącej. W międzyczasie przyszła moja doktor by sprawdzić jak sobie radzę. Po obejrzeniu piersi, która od czwartku zrobiła się już całkiem czerwona, powiedziała:

„Dobrze, że właśnie zaczęliśmy leczenie i nie zwlekaliśmy z tym dłużej. To znak, że wyjątkowo szybko postępuje.”

Moja pielęgniarka była przesympatyczna, zresztą jak cały personel na oddziale. Ich uśmiech był jak promienie słońca. Dziewczyna cały czas żartowała a my razem z nią. Czas mijał nam dość przyjemnie a mój stres zupełnie zniknął.

Gadatliwy salowy zapytał na co mamy ochotę.

„Kawa czy herbata?”

„Kawa- odparliśmy- a czy można jakieś ciasteczko?”

„Możesz, ale pod jednym warunkiem. Musisz wziąć więcej niż jedno”

Roześmialiśmy się. Wpakował nam wszystkie smaki kruchych ciastek jakie posiadał. Ani się obejrzeliśmy a już był koniec. 10 min płukania żył i można było zmykać do domu.

Tego dnia miałam również podany pierwszy zastrzyk Zoladex. To było dopiero zaskoczenie jak mnie zabolało. Miałam wrażenie, że to albo jakaś sadystka z tej pielęgniarki albo ta igła jest jakaś tępa. Jak się później okazało igła po prostu była tak gruba.

Wróciliśmy do domu.

„Jak się czujesz?”- zapytała A.

„Dobrze- odpowiedziałam z uśmiechem- było lepiej niż przypuszczałam”

„No właśnie widzę. Wyglądasz zupełnie normalnie” – odparła

Nie wiem dlaczego ale wszyscy, włącznie ze mną, spodziewaliśmy się czegoś. Tymczasem nie czułam niczego nadzwyczajnego. Zupełnie nic. Chwilę pobawiliśmy się z naszym brzdącem, zjedliśmy kolacje, oglądnęliśmy film i poszliśmy spać. Była to jednak cisza przed burzą.