Nigdy nie mów nigdy

Rak piersi kojarzy się nam przede wszystkim z kobietą. Mało się mówi o tym, że na raka piersi chorują również mężczyźni. Stanowią oni niewielki procent i często mają mniej szans na przeżycie niż my. Nie dlatego, że rak w ich przypadku jest groźniejszy ale dlatego, że jest za późno wykrywany. W przeciwieństwie do kobiet, mężczyźni badają się rzadziej. Wiele sygnałów jest przez nich lekceważonych. Przecież oni nigdy nie chorują…

Pod koniec stycznia tego roku, doznaliśmy lekkiego szoku z Marcinem. Był wieczór i Maksio już spał. Marcin rozciągał się na podłodze aż w którymś momencie poczuł ostry ból w klatce piersiowej. Pomyślał, że to mięsień wiec zaczął masować i tak całkiem przypadkiem odkrył guzka pod sutkiem. Możecie sobie chyba wyobrazić ile myśli przeszło nam przez głowę… Guzek był twardy i bolesny. Uwierzcie, że dokładnie go zmacałam po tym odkryciu. Następnego dnia wybraliśmy się do lekarza ale na wizytę przyszło nam poczekać kolejnych kilka dni. Tak bardzo chcieliśmy odpowiedzi, że umówiliśmy się również prywatnie na usg. Jednak to było wielkie rozczarowanie. Zapłaciliśmy tylko za kompletny brak kompetencji Pani wykonującej badanie.

Szukając lekarza pierwszego kontaktu, który wystawiłby skierowanie na dalsze badania, troszkę się nabiegaliśmy. Przychodnie w Irlandii są dosłownie pełne i większość nie przyjmuje nowych pacjentów. Koniec końców trafiliśmy, zupełnie przypadkiem, do męża mojej onkolog. Kiedy zobaczyliśmy na jego biurku zdjęcie żony i synka, troszkę nam ulżyło. Uwielbiam swoją onko i mieliśmy nadzieję, że jej mąż będzie równie ogarnięty. Nie pomyliliśmy się. Dokładnie go zbadał, pobrał krew i jeszcze tego samego dnia zlecił prześwietlenie klatki piersiowej.

Po paru tygodniach przyszedł list z kliniki piersi z zaplanowaną wizytą na kwiecień. Dwa miesiące czekania i niepewności. Zwłaszcza, że od strony mamy Marcina, prawie każdy w którymś momencie choruje na nowotwór. Ponieważ tak wiele osób u niego zmarło na raka, postanowiliśmy nic nikomu nie mówić. Oczywiście do czasu aż będziemy wszystkiego pewni.

Podczas pobytu jego mamy u nas, ukradkiem co wieczór sprawdzaliśmy rozmiar guzka. Marcin odstawił alkohol i w końcu nie musiałam go pilnować z witaminami. Bądźmy szczerzy, odrobinę się przestraszył. Z tygodnia na tydzień byliśmy coraz bliżej rozwiązania aż tu nagle wyskoczył cholerny wirus. Wszystkie wizyty zostały odwołane a nasza niepewność wydłużona. Na szczęście kilka tygodni temu guzek zaczął znikać. Tak po prostu.

16 czerwca doczekaliśmy się wizyty u chirurga. Dowiedzieliśmy się, że guzek mógł pojawić się np. w wyniku zaburzeń hormonalnych. Picie alkoholu, stres i wiele innych czynników ma wpływ na nasze zdrowie. Łagodne zmiany w piersiach zdarzają się często. Wiele z nich znika samoistnie, inne trzeba usuwać a jeszcze inne wystarczy regularnie kontrolować. Mimo wszystko niczego nie możemy ignorować. Oczywiście cieszymy się, że guza już nie ma i nawet nie chce myśleć co by było gdyby… Miałam jednak okazję doświadczyć zupełnie innej formy strachu niż przy własnej chorobie. Z ręką na sercu wolę sama chorować. Przyjmę wszystko byle tylko nikt z moich bliskich nie chorował. Od teraz oboje ‚macamy się regularnie’.

Nowa rutyna

Kolejny dzień. Niby taki sam a jednak inny. Zadzwonił budzik. Otwieram oczy, przeciągam się. Siadam na łóżku i przez chwilę patrzę w nicość. Rytualnie myję zęby, piję kawę, jem i ubieram się. Wychodzę do pracy. Po drodze nikogo nie widzę. Jest jeszcze wcześnie i słońce wciąż śpi. Mimo wszystko czuć pewną pustkę. Brak napięcia i pędu. Nie ma aut, tylko pojedyncze ciężarówki dostawcze. Po kolei mijam zamknięte biznesy z informacyjnymi kartkami na drzwiach „w wyniku pandemii Covid_19 tymczasowo zamknięte”. Jakbym znalazła się w jakimś filmie.

W pracy zakładam rękawiczki i obsesyjnie dezynfekuję dłonie. Staram się unikać ludzi i nie pozwalam nikomu za bardzo się zbliżyć. Ktoś kaszlnął, ktoś kichnął. Każdy patrzy na siebie podejrzliwie. To czasy w których lepiej pierdnąć w towarzystwie niż wykazać jakiekolwiek oznaki choroby. Podczas leczenia, na wszystko patrzyłam jak na potencjalne zagrożenie życie. Tyle się nasłuchałam od lekarki i pielęgniarek czego nie wolno, że wolałam nie ryzykować. Czekałam. Pod koniec roku, nieśmiało postanowiłam ponownie coś zaplanować. I co? Kolejny rok izolacji. Niepewność i strach wcale nie odeszły. Zmieniły tylko imię. Kilometry dzielące mnie od rodziny w Polsce wydają się teraz jak lata świetlne. Całe szczęście, że internet jeszcze funkcjonuje. Zawsze można się zobaczyć przez szklany ekran.

Poza drobnymi zmianami, mój dzień wygląda normalnie. Wychodząc do domu mijam klientów w maskach i rękawiczkach. Przy kasach kolejki. Cieszę się, że moje obowiązki zamknięte są w czterech ścianach małego biura. Na ulicach jest już więcej ludzi. Prawie wszyscy kierują się do sklepu. Banki, poczta i apteki są też otwarte ale nie widać w nich tłumów. Wchodząc do domu rozbieram się. Wszystko ląduje w praniu. Myję ręce i twarz a telefon i bidon dezynfekuję. Młody drzemie. Marcin ogląda coś na telefonie. Tak. Pod koniec marca stracił pracę jak wiele innych osób. Kiedy marzyłam by mieć go więcej w domu, nie to miałam na myśli. Jak widać życie ma dziwne poczucie humoru.

Po obiedzie wychodzimy na chwilę przed dom albo na mały spacer nad morze. Pewnie gdybyśmy mieli ogród albo przynajmniej balkon, ograniczylibyśmy i to. Jednak nasza wynajmowana kawalerka, choć nie należy do najmniejszych, może przytłaczać. Z drugiej strony kontakt z naturą to jedyne dzięki czemu jeszcze nie zwariowałam. Na szczęście w Irlandii nie ma totalnego zakazu wychodzenia z domu. Jest jedynie ograniczenie do 2 km od miejsca zamieszkania. Dlatego w słoneczne dni wciąż można spotkać wiele spacerujących rodzin. Jednak większość z nas mija się szerokim łukiem. Widząc rodzica z dzieckiem wchodzącego do parku, zmieniamy kierunek. Tworzymy dystans. Zamiast ‚idź’, ‚spróbuj’, ‚podziel się’, częściej mówimy ‚nie możesz’ albo ‚nie wolno. Dziwnie tak.

Wieczory spędzamy jak ‚kanapowcy’. Kolacja i Netflix. W weekendy odwiedza nas czasem wino bądź whisky. Bywają dni, że dużo rozmawiamy, wspominamy, żartujemy, tańczymy i wygłupiamy się z młodym. Bywają też takie, że milczymy. Na chwilę chowamy problemy do szuflady tylko po to by później dodać następne albo ostatecznie wszystkie wyjąć. Czyli chyba jak większość z nas. Nic nadzwyczajnego. Takie tam życie przysłowiowego ‚Kowalskiego’ w czasach epidemii. Życie, w którym brakuje życia. Jesteśmy jak ptaki w klatkach. Tęsknimy za wolnością. Taka nowa rutyna.

Pandemia? Kiedyś grałam w taką grę. Wybierasz wirusa, miejsce jego narodzin i sposób rozprzestrzeniania się. Voilà. Pozostaje czekać czy ziemia pogrąży się w pandemii. Z ręką na sercu, nigdy nie zaczęłam od Chin. Jakoś zupełnie nie przyszło mi to do głowy. Symulacja życia i stawania na nogi ludzkości, nie trwała kilku tygodni czy miesięcy. To był długi proces.

”Podaj dalej” szepnął COVID 19

Jedni się z niego śmieją, inni śmiertelnie boją. Koronawirus, bo o nim mowa, jest ostatnio na językach całego świata. Jaki ja mam stosunek do całej tej sytuacji? Sama nie wiem. Chyba jestem gdzieś po środku. Jako osoba z obniżoną odpornością i chorobami przewlekłymi, odczuwam pewnego rodzaju strach czy niepewność. Z drugiej strony patrząc na reakcje niektórych ludzi i to co się wyprawia, zwyczajnie chce mi się śmiać. Tak naprawdę nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. Świat ma wiele odcieni szarości. Faktem jest, że COVID 19 jest i ma się dobrze. Z dnia na dzień przybywa zarażonych oraz zgonów ale również osób, które udało się wyleczyć. Choć jest ich wciąż stosunkowo mało.


Panika budzi panikę. To efekt domina. Kiedy gdzieś na świecie, informacje o zarażonych się potwierdzają, wszyscy pędzą do sklepów i aptek. Dwa dni po informacji o pacjencie zero w Irlandii, ludzie masowo zaczęli wykupywać mydło, płyny do dezynfekcji i papier toaletowy. Serio? To tak jakby nigdy wcześniej się nie myli ani tyłka nie podcierali. Kiedy pojechaliśmy na zakupy z Marcinem, przeżyliśmy szok. Na szczęście jeśli chodzi o środki czystości czy papier lubię mieć jakieś ekstra opakowanie w domu. Problem w tym, że niektórych rzeczy wciąż brakuje. Każdy myśli tylko o sobie. Są ludzie, którzy zaraz po wyłożeniu towaru na półki, zgarniają cały zapas do koszyka. Część z nich czeka by sprzedawać później drożej. Tak, dobrze czytasz. Sama byłam świadkiem. Inni za to myślą, że wystarczy jak tylko oni będą dbali o czystość. Jednak to tak nie działa. Każdy z nas powinien o to zadbać by nie podawać dalej. Nie ma potrzeby reagować jakby świat się kończył.


U mnie w pracy prawie wszyscy biegają w rękawiczkach i brakuje im tylko maseczek. Wszędzie wiszą informacje o wirusie i jak dbać o higienę a także numery kontaktowe do placówek zakaźnych. Tylko co z tego, że noszą rękawiczki skoro i tak macają się nimi po twarzy? Albo jeszcze lepiej, zapominają myć ręce czy je dezynfekować bo przecież rękawiczki wystarczą…. Dzisiaj, dzięki wirusowi, dostaliśmy w robocie nowe zalecenia. Nikt nie może siedzieć na przerwie razem przy stoliku. Jedna osoba jeden stolik. Poważnie? Idąc tym tropem nie powinniśmy w ogóle ze sobą rozmawiać albo przynajmniej nosić maski. Przecież pracownicy więcej stykają się z samymi klientami. Gdzie w tym wszystkim logika? Jeśli chodzi o mnie to moja praca nie wymaga praktycznie żadnych kontaktów. Siedzę sama w biurze. Jednak mam duży kontakt z pieniędzmi, które jak wiemy mają na sobie w cholerę świństw. Tak naprawdę w każdej chwili mogę trafić na jakiś zainfekowany banknot.


Oczywiście nie popadam w paranoję. Pracując z kasą zawsze dbałam bardziej o czystość rąk a wracając do domu odrazu zmieniałam ciuchy. Także to się nie zmieniło. Zmieniło się jednak trochę myślenie. Staram się bardziej kontrolować swoje odruchy. Głupie podrapanie się po głowie czy chęć przetarcia oczu, stawiają od razu do pionu. No bo co jeśli jednak..? Nie dotykam tak poręczy czy klamek. Lekarka zabroniła mi również przebywania w większych skupiskach ludzi. Niestety wciąż nie mam dobrej odporności i łapię każdą infekcję. Dlatego z niektórych rzeczy na wszelki wypadek ostatnio rezygnuję. Są tacy co będą się śmiać. Mówić przestań, wariujesz już, nic nie złapiesz, choć tu czy tam. Nie zrozumieją dlaczego my albo nasi bliscy są tak wyczuleni.


Dość często teraz słyszę jak ludzie mówią, że ich tam nic nie łapie a nawet jak złapie to i tak wyzdrowieją. No ok. Twój organizm sobie poradzi ale osoby ze słabszą odpornością, mającej z tobą kontakt już niekoniecznie. Twoje podaj dalej może być dla kogoś śmiertelne. Cieszę się, że chemioterapię przechodziłam w tamtym roku. Zdaję sobie sprawę z tego jak wielkie ryzyko muszą niektórzy teraz podejmować jadąc do szpitala na chemię. Niektóre z amazonek walczą w najbardziej zagrożonych obecnie zakątkach świata. Mogę się tylko domyślać jak jest im ciężko.


Nie wiem jak to wszystko się skończy i kiedy. Ile jeszcze osób zachoruje i umrze. Ile granic zostanie zamkniętych. Nie wiem nawet czy jest sens coś planować. Czy uda mi się gdzieś teraz w ogóle bezpiecznie polecieć. W tamtym roku nigdzie nie latałam przez raka i leczenie. W tym roku nie mogę bo cały świat choruje. Nie zamierzam jednak póki co zamykać się w domu. Wciąż pracuję, odwiedzam przyjaciół czy spędzam aktywnie czas poza domem. Jednakże wybieram miejsca niezatłoczone. Nawet mój Maksiu, od placu zabaw woli las czy plażę. Czy to się zmieni? Zobaczymy.

Czy ja oszalałam?

Dlaczego poszłam na terapię? A dlaczego nie? Czy rzeczywiście trzeba mieć nierówno pod sufitem żeby udać się do psychologa czy psychiatry? Społeczeństwo ma mylne przekonanie, że trzeba być wariatem jeśli jest się pod opieką psychiatry. Tymczasem jedyna różnica między nimi to fakt, że psycholog nie może przepisać nam żadnych leków. Wiele osób, nawet jeśli na moment przyszło im do głowy aby skorzystać z pomocy takiego specjalisty, szybko rezygnuje. Dlaczego? Bo co sobie o mnie pomyślą? Przecież nie oszalałam. Dam sobie radę ze wszystkim. Nie dowiem się nic nowego. Wiem co mi powie a ja i tak tego nie zrobię. Jestem silna. Zawsze sobie ze wszystkim radziłam sama. Wezmą mnie za wariata…. można by długo wymieniać. Ile ludzi tyle powodów.

Prawdą jest, że temat terapii powinno się odczarować. Nie tylko chorzy psychicznie korzystają z takiej formy pomocy. Również zdrowi i spełniający się w życiu ludzie, regularnie odwiedzają psychologa. Całkiem niedawno trafiłam na bardzo fajny cytat: „do psychologa chodzą ludzie zdrowi aby radzić sobie z tymi, którzy nie chcą się leczyć”. Coś w tym jest. Codziennie kroczymy nie tylko przez własne problemy ale również otaczających nas ludzi. Nie jesteśmy z kamienia. Każda zła emocja rzucana w naszym kierunku zostawia ślad.

Nasz mózg jest na tyle cudownym organem, że zamiata pod dywan niewygodne wspomnienia. Potrafi zagłuszyć złe emocje. Wmówić nam, że wcale nie było tak źle jak się wcześniej wydawało. Gdyby tego nie robił, nigdy nie nauczylibyśmy się chodzić czy jeździć na rowerze. Trauma upadku i bólu pozbawiła by nas chęci by dalej próbować. Przez całe nasze życie zbieramy różne doświadczenia. Układają się jak domino. Czasem wystarczy jeden mały impuls by wszystko runęło. Wtedy przydaje się ktoś z zewnątrz. Ktoś zupełnie obcy, komu przekażesz wszystkie śmieci z zakamarków umysłu. Nie bojąc się przy tym czy go czasem nie urazisz. Ten ktoś może pomóc ci dostrzec siebie z zupełnie innej perspektywy. Zmotywuje do działania. Oczywiście czasem to za mało i potrzeba leków. Nie wszystko jesteśmy w stanie kontrolować. Nie ma w tym nic złego. Tak naprawdę, nic co pomaga nam poczuć się lepiej, nie jest złe.

Diagnoza wywraca nasze życie do góry nogami. Cierpimy. Nasi bliscy cierpią. Łatwo się pogubić i zboczyć z drogi. Każdy pacjent ale również jego rodzina, może skorzystać z pomocy psychoonkologa. Kim jest? Czym się różni od normalnego psychologa? Przede wszystkim mają oni wiedzę i doświadczenie w pracy z pacjentami onkologicznymi. W internecie można znaleźć wiele dobrych artykułów o psychoonkologii i wywiadów np.tutaj. Dlatego też nie będę zgłębiać bardziej tego pojęcia.

Moja doktor namawiała mnie na pogadanki z psychoonkologiem od samego początku. Jednak dopiero po zakończeniu leczenia dałam jej szansę. Nie żałuję. Trafiłam na bardzo fajną babeczkę i w ogóle nie czuję, że to terapia. Z gabinetu wychodzę lżejsza i pozytywnie naładowana do działania. Czasem bywa zabawnie. Zwłaszcza kiedy sama siebie diagnozuję. Cóż poradzę, że taka ze mnie mądrala. Mimo to nigdy nie zwróciłam uwagi na to jak często mówię „powinnam” zamiast „chcę”. Dlatego dzielę się tym tu, bo wiem jakie to ważne i że nie jestem sama.

Życie po raku

O cholera! To już cały miesiąc od mojego ostatniego wpisu na blogu?! Szok…kiedy mi te tygodnie uciekły? Czas zdecydowanie pędzi a ja wciąż uczę się jak wszystko ze sobą pogodzić. Choć moja historia na blogu urwała się w momencie zakończenia leczenia, to tak naprawdę ono wciąż trwa. Większość pomyśli ale jak to? Ano tak to. Leczenie to długi proces. Nie chodzi tylko o pozbycie się gada. Powrót do normalności, regeneracja ciała i umysłu to również część procesu leczenia.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Fakt. Jednak nikt też nie wspominał, że może być ciężko. Czasami powrót do normalności i życia z przed choroby bywa trudniejszy niż sama walka z rakiem. Będąc w trybie walki skupiamy się na jednej rzeczy. Mamy jeden cel. Nie wybiegamy daleko w przyszłość. Zdrowiejąc szybko dostajemy policzka od rzeczywistości. Żyjesz więc stawiasz czoła wszystkiemu co do tej pory zostało zepchnięte na drugi plan. Już nie ma jakoś damy radę. Musisz. Czujesz presję. Chcesz cieszyć się życiem i korzystać z niego garściami. Tego oczekuje świat. Czyż nie? Czujesz, że zawodzisz bo zwyczajnie nie masz siły.

Kasa, kasa, kasa. Pieniądze to kolejny papierek który uświadamia ci, że „możesz wszystko” zależy od twojego portfela. Każda ciężka, przewlekła choroba jest finansową katastrofą. Wracasz do pracy albo szukasz nowej bo z poprzedniej cię wylali. Nie każdy przecież rozumie, że na chorobowym nie leżysz pod palmami. Ludzie kolejny raz nie wiedzą jak ciebie traktować. Każdy popada w skrajności. Chcesz zawalczyć o lepszą siebie ale najpierw rachunki, praca, dzieci itd. Znajdujesz lukę. Idziesz na terapię, fizjoterapię, zaczynasz dietę a może coś jeszcze. Spotykasz się ze znajomymi. Odwdzięczasz się uśmiechem i czasem swoim bliskim. Planujesz i marzysz. Przeżywasz każdą nową informację o śmierci. Starasz się być wsparciem bo nagle role się odwracają i ukochane tobie osoby cie potrzebują.

Nie ma ludzi bez problemów. Wiem. Nie skarżę się też dlatego na wszystko publicznie. Każdy ma wystarczająco na głowie. Mimo wszystko uczę się być dla siebie najważniejsza. To nie egoizm tylko zdrowe podejście. Trudniejsze niż by się wydawało. Dbając o siebie i swoje szczęście możemy dać innym więcej. Tak więc staram się i wciąż szukam równowagi.

To już jest koniec

Niedługo po ostatniej symulacji i TK przyjechali do nas rodzice Marcina. Nowy termin rozpoczęcia radioterapii wyznaczono dopiero za trzy tygodnie. Postanowiliśmy więc spędzić ten czas rodzinnie. Chęci miałam jak zwykle więcej niż sił. Ruszałam się ile dało ale nie bez konsekwencji. Moja lekarka za każdym razem upominała mnie bym nie szalała a ja…hmmm. Te złudne chwile normalności chwytałam bez opamiętania.

Podczas pobytu rodziców, Marcinowi udało się wziąć urlop. Chciał oczywiście spędzić z nimi trochę czasu. Moja rodzina odwiedza nas bardzo często i momentami można zapomnieć jakie kilometry nas dzielą. Jeśli chodzi o teściów to był to dopiero ich drugi raz u nas. Oboje chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Nawet pogoda była po naszej stronie bo tylko gdzieś dojechaliśmy a słońce wychodziło zza chmur. Tym sposobem wspólne chwile spędzaliśmy na łonie przyrody czyli tak jak lubimy. Raz trochę przesadziłam ale nie żałuję. Po prostu nie doceniłam drogi do celu. To była wyprawa przez las, w górę i w dół aż do wodospadu. Prawie cały dzień aktywnie. Oczywiście jak mnie zobaczyli w domu jak zdycham to musiałam się nasłuchać, że już więcej żadnych takich wypraw. Tylko co ja na to poradzę, że mi się chce. Mózg ma gdzieś, że ciało nie może. Ponad to udało nam się także odwiedzić półwysep Dingle i ukochaną Inch beach. Tam wysiłek był żaden bo większość dnia jednak jechaliśmy autem. Tak czy siak trzy tygodnie zleciały przyjemnie.

Po wyjeździe rodziców znowu przyleciała Martusia. Tym razem jednak tylko na dwa tygodnie, czyli do przyjazdu mamy. Pierwotnie to teściowie mieli pomagać przy młodym podczas mojej radioterapii. Jednak przez te wszystkie zmiany potrzebowaliśmy pomocy później. Koniec końców nie mogło być lepiej. Uwielbiam swoją siostrę i te codziennie, wspólne wyprawy do szpitala (nie chciała mnie puszczać samej) mijały zawsze wesoło.

W czwartek 26 września miałam swoją pierwszą radioterapię. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym wcześniej nie poczytała o skutkach ubocznych. Obrazy poparzonych piersi mocno utkwiły mi w głowie . Od samego tylko patrzenia czułam ból. Nie powiem bo trochę się tego obawiałam. Poza tym pełen luz. Przez ten rok tak bardzo przyzwyczaiłam się do szpitali, że w ich ścianach czułam się jakbym była u siebie. Wiem. Jestem dziwna.

W odróżnieniu od chemioterapii radioterapia przebiegała bardzo szybko i bezboleśnie. Aparatura do naświetlania wyglądała zwyczajnie. Szczerze mówiąc nie wiem czemu spodziewałam się czegoś więcej. Po obu stronach na ścianach widniały ekrany z moimi danymi i rzędami liczb. Leżąc na aparacie słyszałam i czułam jak ustawiają urządzenie. Kostka na klatkę, lasery i markery piszące po mej skórze, kilka próbnych wdechów i można było zaczynać. Na sali zostałam sama. Tym razem do pomocy miałam przed oczyma mały monitor. Musiałam tylko pilnować by oddychać i wstrzymywać powietrze między określonymi widełkami. Podczas radioterapii wykonywane są też od czasu do czasu zdjęcia sprawdzające prawidłowe ułożenie. Całość trwa może z 15 min z czego tylko kilka to naświetlanie. Tak więc chwila moment i było po wszystkim.

Pierwsze kilka dni zleciały jakby nigdy nic. Po siedmiu lampkach dostałam mdłości i przytuliłam toaletę. Zdążyłam to jeszcze kilka razy powtórzyć do końca terapii. W nocy zaczęłam spać jak zabita a rano było mi ciężko wstać z łóżka. Skóra wciąż wyglądała dobrze i zaróżowiła się dopiero po kolejnych pięciu naświetleniach. Od tego momentu zaczęłam również odczuwać zmęczenie zaraz po zejściu z aparatu. To trochę takie uczucie jak za długo siedzisz na słońcu i musisz szybko znaleźć cień bo ledwo stoisz. Ponad to wciąż dokuczały mi nogi i plecy. Wybrałam się więc do swojej GP. Stwierdziła że mam za duże napięcie i dała leki na rozluźnienie ale miałam je brać tylko na noc co by w dzień nie chodzić na ‚haju’. Wypisała mi również skierowanie na badanie krwi i do fizjoterapeuty. Krew…powiem tylko, że nie było łatwo jej pobrać ale wyniki wyszły dobre.

W trzecim tygodniu terapii skóra była już opalona a sutek zaczął swędzieć. Poza tym przeciągając się w łóżku odczuwałam ból w piersi. Od teraz też miałam u siebie mamę. Podobnie jak Martusia nie widziało jej się siedzieć z Maksem w domu i chciała jeździć ze mną do szpitala. W drodze powrotnej zawsze zahaczałyśmy o kawiarnie albo sklepy. Typowe kobiety. W ostatnim tygodniu radioterapii zauważyłam, że schodzi mi skóra ze sutka (tłumaczyło to wcześniejsze swędzenie) a przez kolejne dwa tygodnie od zakończenia, skóra zeszła już całkowicie. Nie było to jednak bolesne choć na takie wyglądało. Ból pojawił się tylko przy nienaturalnym zejściu skóry. Najbardziej kiedy Maksiu podrapał mi szyję. Tydzień zakładałam plastry chłodzące bo okropnie szczypało.

Ostatni dzień radioterapii był chyba najbardziej emocjonalnym ze wszystkich dotychczas. Wzruszyłam się na zakończenie chemioterapii i cieszyłam po udanej operacji ale koniec radio był końcem leczenia. W głowie miałam tyle myśli i uczuć. Wspomnień tego wszystkiego co przeszłam. Kiedy terapeutka weszła do pokoju po skończonym naświetlaniu, pękłam. Zupełnie się rozkleiłam i popłakałam.

Nie mogę uwierzyć że to jest koniec- powtarzałam

Dałaś radę, możesz być z siebie dumna. To normalne co czujesz- odpowiedziała radiolożka

Kiedy wyszłam do poczekalni wciąż miałam mokre oczy. Mama patrzyła na mnie przestraszona. Myślała że coś się stało. Z moich ust wyszło tylko że to już koniec, koniec wszystkiego i jestem szczęśliwa. Mamcia mocno mnie przytuliła. Po chwili Maksiu przykleił mi się do nogi. Ta chwila zostanie ze mną na zawsze. Radość której nie da się opisać słowami.

Jeszcze chwila

Wakacje powoli dobiegały końca a wraz z nimi pobyt Martusi. Od ostatniego etapu leczenia dzieliły mnie już tylko tygodnie. W tym czasie poznałam chyba najszybszego lekarza na świecie…swojego radiologa. Raz dwa i po wizycie. Wychodzisz z książeczką informacyjną w ręku a o resztę możesz pytać pielęgniarki. Dowiedziałam się, że dostanę 20 frakcji radioterapii, od poniedziałku do piątku. 15 z nich miało naświetlać 3 miejsca na mym ciele a ostatnie 5 tylko jedno, to po guzie. Ponieważ miałam pełną odpowiedź na chemioterapię, radioterapia w moim przypadku była profilaktyką. Poza tym zwiedziłam kolejne dwa szpitale w Dublinie i nabyłam 4 nowe ‚tatuaże’ (małe kropki pod pachami i miedzy piersiami).

Pierwszy plan zakładał klasyczną formę radioterapii w St. Lukes hospital już od 2 września. Po wstępnej symulacji i tomografii komputerowej mój lekarz zmienił jednak zdanie i skierował mnie na DIBH w St. James hospital. Jest to bowiem jedyny szpital posiadający odpowiednią do tego aparaturę. TK i cała symulacja musiała być oczywiście powtórzona na innym aparacie. DIBH jest to technika napromieniowania na głębokim wdechu. Czyli podczas naświetlania nabieramy głęboki wdech i wstrzymujemy. W ten sposób tkanka płucna rozpręża się i odpycha serce od klatki piersiowej przesuwając je poza linię promieni. W klasycznej metodzie moje serce bardzo by ucierpiało, taka moja biologia. Sam oddech musi być wstrzymany na około 30 sekund. Generalnie nie mam z tym żadnego problemu ale jak na złość złapałam infekcję górnych dróg oddechowych akurat przed pierwszym skanem. Praktycznie non stop kaszlałam i smarkałam ale nie chciałam kolejnych opóźnień w terapii więc nic nie odwoływałam.

Po przybyciu na miejsce zostałam zaproszona do gabinetu na krótki wywiad. Podczas rozmowy zostałam również poproszona o wstrzymanie oddechu a pan mierzył czas stoperem. Następnie przeszliśmy do pomieszczenia z tomografem. Tak jak wcześniej kazano mi się rozebrać do pasa i położyć na aparacie z rękoma wyciągniętymi do góry. Oczywiście nie wolno mi było się ruszać. Ponownie ujrzałam nad sobą linie laserów. Jeden z terapeutów przykleił mały, biały klocek do mojej klatki. To dzięki niemu symulator odnotowywał ruch i wiedzieli kiedy wstrzymuje oddech. Niestety nie posiadał monitora dla mnie więc trwało to wieki za nim udało mi się wziąć dwa podobne wdechy. Oczywiście z kilkoma przerwami na kaszel ale byłam uparta. Chciałam mieć to za sobą. Trzeba było wykonać dodatkowy tatuaż, punkt orientacyjny na ciele, ważny do pomiarów i wyznaczania linii promieniowania. Tym razem koleś zrobił mi kleksa a nie mini kropeczkę jak poprzednim razem więc wygląda to nijak.

Tego dnia odbyłam również krótką rozmowę z pielęgniarką o radioterapii i pielęgnacji skóry podczas leczenia. Poza tym zmierzyła mi tętno i zważyła. Na koniec dostałam tubkę kremu do wykorzystania podczas terapii. Czytając różne wypowiedzi lekarzy na temat pielęgnacji skóry w czasie radio zauważyłam jedno. Nie ma jednej dobrej rady. Są dwie drogi. Jedni zalecają nie mycie naświetlanego miejsca i zasypywanie zasypką typu Alantan. Drudzy każą myć wodą i nawilżać specjalnymi kremami. Zakaz stosowania zwykłych balsamów, dezodorantów czy golenia występują jako punkty stałe w obu przypadkach.

W stronę słońca

Kilka dni po spotkaniu z chirurg miała miejsce wizyta u mojej onkolog. Jak zwykle zabiegana, z uśmiechem na twarzy, szybko zaprosiła mnie do gabinetu.

Jak się czujesz? Świetnie wyglądasz- zaczęła Lili

Dziękuję. Chyba wyglądam lepiej niż się czuję…mam problem z nogami i rękoma- odparłam

Rzeczywiście kończyny dawały mi popalić. Nogi niemiłosiernie bolały. Najgorsze były poranki. Biodra, kolana i stopy wydawały się rozpadać na kawałki. Nawet nie wiem jak to opisać. To trochę tak jakby ktoś przywalił z młotka i zmiażdżył. Same mięśnie nie specjalnie czułam jednak kości i stawy utrudniały funkcjonowanie. Poza tym mrowienie i drętwienie i zimno w palcach u dłoni.

Z twojego opisu wygląda na to, że masz uszkodzone nerwy. Niestety to się często zdarza … trzeba czasu- dodała lekarka

Koniec końców zrezygnowałyśmy z dodatkowych leków na nerwy i dostałam mocniejsze przeciwbólowe. Lili pogratulowała również utratę wagi i zmotywowała do dalszej pracy. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że osiągając zdrową masę ciała wspomogę odnowę organizmu po chemii. Mogłam jedynie skupić się na zdrowym jedzeniu i poruszaniu w miarę możliwości. Usłyszałam także, że pacjentki które najpierw przeszły chemię a później operacją mają lepsze rokowania. Na koniec padły słowa, które mnie przybiły.

Nie powinnaś teraz zachodzić w ciążę… Będę z tobą szczera, osobiście nie chcę byś o tym myślała przez najbliższe 5 lat, minimum 3. Jest to czas kiedy rak lubi wracać. Poza tym istnieją duże szanse, że po leczeniu które miałaś będziesz bezpłodna- chwyciła mnie za rękę widząc moją minę- zanim cokolwiek zaczniesz czy sama czy z ginekologiem musisz najpierw przyjść do mnie.

Oczywiście ciąża po raku jest możliwa. Im kobieta młodsza tym większe szanse. Tyle, że każda z nas jest inna. Na płodność ma wpływ wiele czynników i nie byłam w dobrym położeniu. Marcin ma do tego tematu inne podejście i nie uważa posiadanie drugiego dziecka za coś ważnego. Dla niego liczy się przede wszystkim, że żyję. Choćby chciał to nie zrozumie bólu który czuję jako kobieta.

Czekając na wizytę z radiologiem starałam się żyć normalnie i nie myśleć o leczeniu. Pierwszy sierpniowy poniedziałek to w Irlandii Bank Holiday, takie święto. Tego dnia większość ludzi dostaje płatny dzień wolny albo pracuje za podwójną stawkę. Marcin akurat zawsze dostaje wolne więc szykował się nam długi weekend. W sumie do końca nie byliśmy pewni czy coś będziemy robić ale ostatecznie, kilka dni przed, postanowiliśmy pojechać pod namiot do Hrabstwa Donegal. Przed narodzinami Maksia często robiliśmy sobie takie krótkie wypady. W auto i przed siebie. Nocleg zawsze na spontanie. Hotel albo na łonie natury, pod namiotem lub w aucie. Będąc w ciąży marzyłam o dniu kiedy zabierzemy te małe stópki na pierwszą przygodę.

Planowaliśmy wyruszyć w sobotę w południe ale coś w aucie nie grało i Marcin musiał skoczyć dla pewności do mechanika. Także wyjazd się troszkę opóźnił i wyruszyliśmy dopiero po 15.

Chyba nic z tego nie będzie…zobacz jak pada. Możemy wciąż zawrócić- zaczął Marcin

Tutaj pada ale tam mamy jeszcze spory kawałek…zobaczysz tam nie będzie padać…nie może. Jedziemy. Za długo na to czekałam- uparcie odparłam

Zaliczając po drodze parę sklepów ruszyliśmy w dobrze nam znanym kierunku. Ostatni raz spaliśmy na tej plaży kilka lat temu. Wieczorami i wczesnym rankiem nie ma tam nikogo. W otoczeniu ocean, wydmy, łąki a w oddali miniaturki domów i wierzchołki gór. To tam widzieliśmy najpiękniejszy księżyc i wschód słońca, który do dziś wspominamy. Wiedziałam, że siostrze i dzieciom też się spodoba. Na miejsce dotarliśmy jakoś po 20. Parking był praktycznie pusty z jednym kamperem i autem a obok rozbity namiot. Wiedzieliśmy, że najlepsze miejsce jest i będzie wolne bo nikomu nie chce się iść dalej. 10 minut spacerku i byliśmy zupełnie sami. Rozłożyliśmy namiot, otworzyliśmy piwko i podziwialiśmy ledwo widoczny zachód słońca.

Tej nocy zdecydowanie najlepiej spali chłopcy. Ja i Marta budziłyśmy się w tym samym czasie i wędrowałyśmy do podniebnej toalety. Natomiast wczesnym rankiem wymknęłyśmy się na wschód słońca. Niestety niebo było zachmurzone i niewiele udało się zobaczyć. Mimo to czułam się szczęśliwa. Upajałam się chwilą. Szum fal, zapach powietrza, piasek pod stopami i chłód oceanu. Nic mi więcej nie potrzeba. Najlepszy hotel na świecie. Niedługo po śniadaniu ruszyliśmy w stronę naszych ulubionych jaskiń. Cały myk w tym by trafić na odpływ. Inaczej są niedostępne, wypełnione wodą. Najpierw trzeba przejść kawałek wydmami a później plażą aby dotrzeć do niewielkich jaskiń, które codziennie są zalewane przez Atlantyk. Po liczbie aut na parkingu stwierdzam, że wie o nich coraz więcej osób. To już nie to samo, odludne miejsce co kilka lat temu.

Pół dnia zleciało i ostatkiem sił doczołgałam się z powrotem do auta. Ledwo otworzyliśmy drzwi i zaczęło padać. Z każdą minutą było gorzej i nie zapowiadało się na poprawę. Namiot sprawdzał się w małym deszczu ale nie takiej ulewie. Nie chcieliśmy wracać do domu, zresztą Marcin też był zbyt zmęczony na dłuższą jazdę. Postanowiliśmy więc zarezerwować jakiś nocleg. Musieliśmy tylko złapać zasięg. Na szczęście szybko udało się znaleźć wolne pokoje i to ze śniadaniem w cenie. Hotel był niewielki i na zupełnym uboczu ale przyjemny i pełen gości. Z trudem znaleźliśmy stolik w restauracji. Normalnie walka o miejsce. Następnego dnia Maksiu zafundował nam grę pod tytułem gdzie to jest. Spryciarz, nawet nie wiem kiedy, schował do każdej możliwej szuflady i szafki w pokoju nasze rzeczy. Nawet pary butów nam porozdzielał. Przy dziecku nie ma mowy o nudzie.

Patrząc za okno wydawało się, że limit dobrej pogody został wykorzystany ale nie tak łatwo nas zniechęcić. W planach mieliśmy Slieve League Cliffs i tak też zrobiliśmy. Martusia z Marcelkiem weszli na górę a ja z chłopakami czekaliśmy na dole. Byłam fizycznie wykończona. Kiedyś nie było mowy o lenistwie w zwiedzaniu. Każdy kto z nami podróżował wie jak potrafimy zapełnić czas. Jednak moje ciało już nie było takie samo. Teraz podziwiałam z pozycji siedzącej. Do domu wracaliśmy z piaskiem w aucie i uśmiechami na twarzy.

Chwila prawdy

Ile osób cieszy się z nocy spędzonej w szpitalu? Na pewno zaliczam się do niewielu. Jednak pomijając powód dla którego tam wylądowałam to ta noc przyniosła swego rodzaju ukojenie. Co prawda trochę zajęło mi rozpracowanie wyłącznika światła ale kiedy nastał upragniony mrok i cisza, poczułam spokój. Dopiero rano zdałam sobie sprawę, że byłam zupełnie nieprzygotowana do pobytu w szpitalu. Mogłam posłuchać siostry… ale przecież wiedziałam lepiej. Ostatecznie jakoś się ogarnęłam. Na szczęście w łazience był żel do mycia i papierowe ręczniki a niedługo potem przyszedł Marcin z resztą potrzebnych rzeczy.

Wkrótce po śniadaniu miła pani zabrała mnie na ekg a po powrocie do pokoju czekał na mnie lunch. Jak zwykle włączyła nam się głupawka w oczekiwaniu na lekarza. Było wesoło. Jakoś około 14 przyszedł jeden z lekarzy. Obejrzał ranę po operacji i tu uwaga…przez przezroczysty opatrunek. Stwierdził, że wszystko wygląda dobrze i operacja też przebiegła pomyślnie. Poza małym epizodem kiedy to prawie odleciałam ale po podaniu magnezu serce się uspokoiło. Tak więc magnez ponownie okazał się winowajcą pobytu w szpitalu. Resztę informacji miałam się dowiedzieć na wizycie kontrolnej za dwa tygodnie. Super…pomyślałam.

Ogólnie czułam się dobrze. Znieczulenie wciąż działało i miało niby ustąpić na 6 dzień po operacji. Przedziwnie było się dotykać i nic nie czuć. Zakres ruchowy miałam lekko ograniczony albo tak mi się zdawało i wszystko było w mojej głowie. Równie dziwny wydawał mi się zakaz zdejmowania opatrunku. Był wodoodporny i mogłam spokojnie brać prysznic ale o ile sam się nie odklei miałam go nie ruszać. Kiedy pytałam pielęgniarki jak to możliwe odpowiedziała, że był zakładany w sterylnych warunkach i nie powinno nic się dziać. Ostatecznie zaczął odchodzić po 9 dniach więc go wymieniłam. Rana rzeczywiście pięknie się zabliźniła.

Jeszcze na początku leczenia, kiedy w planach była mastektomia, Martusia uszyła mi poduszkę w kształcie serca. Dowiedziałam się o nich oczywiście na grupie amazonek i od razu wysłałam wzór ze strony fundacji (ogólnie dostępny) siostrze. Szczerze mówiąc okazały się równie przydatne po operacji oszczędzającej. Także ostatecznie dobrze, że je miałam. Pogoda była przepiękna i upały dawały mi się we znaki a do tego uroki menopauzy. Jednak nie zamierzałam siedzieć w domu. Prawie codziennie wychodziłyśmy na spacerki. Dwa tygodnie zleciały w mig i ani się obejrzałam byliśmy ponownie w drodze do szpitala.

19 lipca miałam się dowiedzieć co dalej… czy rak naprawdę zniknął. Tego dnia w poczekalni jak zwykle było dużo ludzi. Wiele młodszych kobiet. 8 miesięcy temu byłam jedną z nich. Oczekiwałam na diagnozę. Patrzyłam na ich piękne włosy i twarze. Widziałam w ich oczach przerażenie kiedy na mnie spoglądały, przecież byłam łysa. W poczekalni była również starsza pani z mężem i córką, Mary. Poznałam ją pod koniec swojej chemioterapii i często rozmawiałyśmy w oczekiwaniu na wlew. W końcu pielęgniarka zaprosiła mnie do gabinetu a po chwili weszła lekarka.

Mam dla ciebie same dobre wiadomości-zaczęła Ruth- w usuniętym guzie, tkance i 5 węzłach chłonnych, nie znaleźliśmy żadnych komórek rakowych. Pełna odpowiedź na chemioterapię

Popłakałam się, ale tym razem ze szczęścia.

Hormonoterapia nie będzie konieczna ale ze względu na rodzaj raka i stopień zaawansowania czeka cię jeszcze radioterapia- dodała

Z jednej strony poczułam ulgę. Zupełnie jakby ktoś zdjął ze mnie ogromny ciężar. Jednak z drugiej strony wciąż się bałam. Wychodząc z gabinetu uściskałam pielęgniarkę. W poczekalni wciąż czekała Mary. Przekazałam jej dobre wieści a ta mnie objęła. Nad niektórymi emocjami nie da się zapanować. Lekarka kazała świętować dlatego po drodze do domu zahaczyliśmy o sklep. Kupiliśmy tort i alkohol. Jakby nie było rodziłam się na nowo.

Operacja

Kiedy zaprzestałam brać sterydy miałam cichą nadzieję, że waga przystopuje a może nawet zacznie spadać w dół. Faktycznie, przestałam tyć i nawet spadło jedno kilo od tak. Jednak nie ma takich cudów aby forma z przed leczenia sama sobie wróciła. Do tego trzeba się trochę przyłożyć. Samą dietą (czyt. regularnymi zdrowymi posiłkami około 1800 kcal/dzień) udało mi się schudnąć 2 kg do dnia operacji. Widząc na wadze minus zamiast plusa, pękałam ze szczęścia. Wiedziałam, że czeka mnie długa droga ale przy całej mojej chorobie wydawała się niczym. Żyję! Nie ma nic cenniejszego niż życie.

W czwartek 4 lipca nastał długo wyczekiwany dzień, eksmisja intruza. Rok temu tego dnia świętowałam swoje imieniny. Dziś pozbywałam się upominku od śmierci. Mimo, że bardzo się cieszyłam to czułam niepokój. Co jeśli jednak coś znajdą? Od północy miałam nic nie jeść a w szpitalu miałam się stawić na 8 rano. Marcin jak zwykle dotrzymywał mi towarzystwa. Na nic zdało się moje gadanie, że może iść do pracy. Najpierw szybka rejestracja i chwila oczekiwania.

Pani Małina Ajciz…- wywołała pielęgniarka

Zawsze zabawnie przekręcają moje imię. Kobieta zaprowadziła nas do niewielkiej sali z pięcioma łóżkami i toaletą. Każde było oddzielone zasłonkami, moje z numerkiem 11. Przebrałam się w szpitalną koszulę. Po chwili przyszła kolejna pielęgniarka, Breast Nurse. Najpierw nasmarowała mi sutek kremem znieczulającym i zakleiła opatrunkiem. Następnie narysowała strzałkę nad chorą piersią i wytłumaczyła co mnie czeka. Po niej przyszła kolejna i zrobiła mi EKG. Wkrótce potem miałam oznaczanego guza pod usg w znieczuleniu miejscowym. Ogólnie w planach miałam być wypisana wieczorem do domu, ale życie napisało własny scenariusz.

Godziny mijały. Ludzie z pokoju wychodzili i wchodzili a ja wciąż czekałam. W końcu jakoś po 12 zabrano mnie na wstrzyknięcie izotopu w pierś. Wszystko strasznie się dłużyło i do tego pragnienie, którego nawet nie można było zaspokoić. Izotop, czyli radioaktywny kontrast, wstrzykiwany jest przez lekarza w sutek. Ma to na celu znalezienie i oznaczenie wartowników. To takie ‚kontrole graniczne’ wśród węzłów chłonnych. Czyli kiedy raczek zaczął się rozprzestrzeniać, to właśnie one pierwsze go dostały. Następnie po odczekaniu dłuższej chwili robi się skan.

Niestety kontrast słabo się rozchodzi i nie widać węzłów- poinformowała pielęgniarka- Czasem się tak zdarza. Przez kolejne 10 min musisz masować sobie pierś i powtórzymy.

Tak więc leżałam w tym zimnym pomieszczeniu, na niewygodnym urządzeniu i masowałam sobie cyca. Z prawej strony, pod oknem był elektryczny zegar. Prawie nie spuszczałam go z oczu. Od tego masowania myślałam, że mi ręka odpadnie. Na szczęście pomogło. Kiedy wróciłam do pokoju prawie nikogo już nie było. Koniec końców na salę operacyjną wzięli mnie ostatnią, około 18. Pamiętam wielkie okna na całej długości i wpadające przez nie światło, moją ciężarną chirurg, mężczyznę próbującego założyć mi wenflon i wiele ludzi w fartuchach przygotowujących wszystko do operacji. W końcu ktoś przyłożył mi maskę i zasnęłam.

Usłyszałam krzyki. Otworzyłam oczy. Wszystko było za mgłą. Na przeciwko dostrzegłam kobietę w histerii. Obok mnie siedział mężczyzna w fartuchu, nie pamiętam twarzy, nie wiem kim był. Spokojnym głosem coś do mnie mówił. Chciałam się odezwać ale nie mogłam. Zamiast mówić kaszlałam.

Przewieziemy Cię teraz na salę -powiedział

Kątem oka dostrzegłam coś jakby odkurzać…oho…już wiedziałam. Ostatni raz taki widziałam po pierwszej narkozie gdy bardzo zmarzłam i tętno spadło. Pamiętam jak w drodze na salę pytałam tylko o Marcina. Martwiłam się, że nie wie gdzie jestem. Oczywiście niepotrzebnie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z windy, Pysiek już na mnie czekał na oddziale z torbą moich rzeczy w ręku. W końcu zostaliśmy sami. Dostałam osobny pokój z własną łazienką i tv aby nie ryzykować ewentualnych zakażeń czy infekcji. Przebyta chemioterapia osłabiła układ odpornościowy. Ogólnie tamten wieczór słabo pamiętam ale to pewnie zasługa leków. Czuliśmy, że coś było nie tak bo miałam podłączony tlen ale nie było już nikogo z kim można by porozmawiać. Każdy tylko mówił jest dobrze i jutro powinnaś wrócić do domu.