Nie taki diabeł straszny

Zadzwonił budzik. Na dworze było jeszcze ciemno. Usiadłam na łóżku…poczułam dziwny ciężar na swych barkach. Popatrzyłam na moich chłopaków jeszcze przez chwilę po czym wstałam i zaczęłam się szykować. Za niedługo miała przyjechać moja przyjaciółka by zająć się Maksiem.

„Będzie dobrze… dasz radę…. musisz to zrobić i tyle..” – mówiłam patrząc w lustro.

Z jednej strony cieszyłam się, że to już dziś. Przez ból piersi i pachy nie byłam już w stanie normalnie funkcjonować.

Zadzwonił telefon. To była A., czekała na dole aż jej otworzymy. Czas nas gonił więc szybko pokazałam co i o której ma dać Maksiowi. Wyszliśmy.

Czułam się jak przed maturą. Skręcało mnie w żołądku ze stresu.

„Damy radę..zobaczysz” – pocieszał mnie Pysiek

Prawie całą drogę do szpitala trzymał mnie za rękę. Muzyka w aucie leciała na całego…to był ten moment… zaczynamy…nastawiamy się do pierwszej rundy w walce o życie. Cieszyłam się, że Marcin jest ze mną. Przed diagnozą miałam go niewiele…ciągle praca i praca. Kiedy dowiedział się o chorobie ani myślał zostawić mnie z tym samą. Dogadał się z szefem bo chciał być przy każdej mojej wizycie, chemii czy badaniu.

„Daj znać jak będziesz czegoś potrzebować” – oznajmił mu szef

Dotarliśmy na miejsce. Najpierw rejestracja, później wywiad. Badania krwi miałam robione na ostatniej wizycie w czwartek. Za chwilę miałam założony wenflon i pozwolono mi wybrać miejsce na sali. W drugiej części było sporo wolnego miejsca więc wybór nie był trudny. Fotel okazał się bardzo wygodny. Dodatkowo miał pilocik do ustawiania pozycji a nad nim wisiał mały telewizor. Szkoda, że nie miał jeszcze funkcji masażu…kurde .. to by było coś.

Na pierwszy rzut poszły leki anty wymiotne. Później przyszły dwie sympatyczne pielęgniarki. Jedna z nich trzymała moją kartotekę a druga, ubrana w ochronny fartuch, okulary i rękawice, niosła tackę z chemią. Po dokładnym sprawdzeniu moich danych zaczęliśmy wlew.

„Dlaczego podajesz mi chemię w strzykawce..?” -spytałam zdziwiona

„Tak jest bezpieczniej dla żył, mamy większą kontrolę”- odpowiedziała.

Dowiedzieliśmy się, że takie ‚koktajle’ są sporządzane dla każdego pacjenta indywidualnie a dawki zmienia się jeśli różnica w wadze pacjenta wynosi powyżej 10 kg. Personel medyczny zamawia je w aptece, która na świeżo przygotowuje leki. Zanim chemia zostanie podana pacjentowi, po drodze jest sprawdzana przez 6 ludzi (tak jest u mnie w szpitalu) czy aby na pewno trafi do odpowiedniej osoby. Cytostatyki są bardzo drogie. Lek przygotowany dla mnie może być podany tylko mi, nikomu innemu. Po 30 min wpuszczania czerwonej toksyny, przyszedł czas na część drugą. Tym razem już w pozycji wiszącej. W międzyczasie przyszła moja doktor by sprawdzić jak sobie radzę. Po obejrzeniu piersi, która od czwartku zrobiła się już całkiem czerwona, powiedziała:

„Dobrze, że właśnie zaczęliśmy leczenie i nie zwlekaliśmy z tym dłużej. To znak, że wyjątkowo szybko postępuje.”

Moja pielęgniarka była przesympatyczna, zresztą jak cały personel na oddziale. Ich uśmiech był jak promienie słońca. Dziewczyna cały czas żartowała a my razem z nią. Czas mijał nam dość przyjemnie a mój stres zupełnie zniknął.

Gadatliwy salowy zapytał na co mamy ochotę.

„Kawa czy herbata?”

„Kawa- odparliśmy- a czy można jakieś ciasteczko?”

„Możesz, ale pod jednym warunkiem. Musisz wziąć więcej niż jedno”

Roześmialiśmy się. Wpakował nam wszystkie smaki kruchych ciastek jakie posiadał. Ani się obejrzeliśmy a już był koniec. 10 min płukania żył i można było zmykać do domu.

Tego dnia miałam również podany pierwszy zastrzyk Zoladex. To było dopiero zaskoczenie jak mnie zabolało. Miałam wrażenie, że to albo jakaś sadystka z tej pielęgniarki albo ta igła jest jakaś tępa. Jak się później okazało igła po prostu była tak gruba.

Wróciliśmy do domu.

„Jak się czujesz?”- zapytała A.

„Dobrze- odpowiedziałam z uśmiechem- było lepiej niż przypuszczałam”

„No właśnie widzę. Wyglądasz zupełnie normalnie” – odparła

Nie wiem dlaczego ale wszyscy, włącznie ze mną, spodziewaliśmy się czegoś. Tymczasem nie czułam niczego nadzwyczajnego. Zupełnie nic. Chwilę pobawiliśmy się z naszym brzdącem, zjedliśmy kolacje, oglądnęliśmy film i poszliśmy spać. Była to jednak cisza przed burzą.

Machina ruszyła

Po kolei przychodziły listy z datami zaplanowanych wizyt lekarskich i badań. Najpierw rezonans piersi później tomografia komputerowa piersi i brzucha, echo serca, badania krwi, scyntygrafia kości, tomografia komputerowa mózgu. Program ‚stres’ został uruchomiony pomyślnie. Rezonans (jak i resztę tych badań) miałam robiony pierwszy raz w życiu.

„Tylko się tam nie ruszaj bo będą musieli powtarzać”- nastraszyła mnie K.

No i się nie ruszałam…przez 30 minut…nawet ślinę bałam się przełknąć by nie poruszyć niczym. A wcale nie było to takie łatwe. Leżysz na brzuchu, cycki wiszą a ręce przed siebie wyciągnięte i jeszcze cię pytają czy ci wygodnie…no w cholerę.

„Czy to dźwięk rezonansu..?” – zapytałam z niepewnością.

„Tak -uśmiechnął się lekarz kontynuując- ale nie jest Pani jedyna, która oto pyta. Raz miałem pacjenta co kazał podgłośnić bo był przekonany, że to muzyka”

Roześmiałam się. Tak samo rozśmieszyły mnie koszyki na rzeczy osobiste w przebieralniach … normalnie jak w Tesco. Z drugiej strony pomysł nie taki głupi. Wszystkie swoje graty możesz mieć w jednym miejscu.

2 tygodnie po nowym roku miałam pierwszą wizytę u onkolog. Najpierw do gabinetu zaprosił nas jej asystent. Przeprowadził wstępny wywiad i zbadał. Po chwili dołączyła lekarka. Ponownie rozebrałam się do badania po czym przystąpiliśmy do omawiania leczenia. Pytałam o możliwość zamrożenia jajeczek ale lekarka odradziła. Chciałam by była ze mną szczera, powiedziała, że taki proces to czas a czas w moim przypadku jest na wage złota. Pierwszy raz usłyszeliśmy słowo śmierć. Rak rozwijał się bardzo szybko. Każdy tydzień opóźnienia w leczeniu groził mi przerzutami do organów wewnętrznych. Rak był już w węzłach chłonnych, które są w stanie rozprzestrzenić zainfekowane komórki po całym ciele. Choroba była w 3 stadium, w ciągu miesiąca guz urósł z 3 cm do 7 cm. Aby choć trochę uchronić jajniki przed skutkami chemioterapii, doktor zaproponowała wyłączenie ich funkcji poprzez sztuczną menopauzę. Zastrzyki Zoladex miałam przyjmować co miesiąc. Niestety nie była w stanie zagwarantować mi, że nie zostanę bezpłodna … Wiem, że większość ludzi nie potrafi zrozumieć bólu który wtedy czułam. Przecież ludzie którzy nie mają dzieci chcieliby choć jedno zdrowe maleństwo. Jednak wciąż nie potrafię się z tym pogodzić… i na samą myśl coś mnie w środku ściska. Pierwsze dziecko jest skarbem dla rodziców ale drugie ma być skarbem dla tego pierwszego. Przychodzi dzień, że rodzice odchodzą … zostajemy sami .. mieć rodzeństwo to prawdziwe szczęście.

Patrzyłam na siedzącego obok Marcina, trzymającego na kolanach Maksia. Wiedziałam, że w tym momencie to moje życie jest najważniejsze. Lekarka chciała jak najszybciej rozpocząć leczenie. Pierwszą chemię miałam otrzymać już za pare dni, w poniedziałek. Plan był taki, 4 AC co dwa tygodnie a następnie 12 Taxoli co tydzień i 4 Karboplatyny co trzy tygodnie. Pielęgniarka onkologiczna zaprosiła nas do drugiego pokoju, w którym wnikliwie opisała chemioterapię, omówiła możliwe skutki uboczne i co wolno a czego nie. Poproszono mnie o wyjęcie piercingów, zwłaszcza tego w języku. Dziura miała zarosnąć aby nie wdała się żadna infekcja podczas leczenia. Kolczyk w języku nosiłam przez ostatnie 12 lat i choć większość pewnie uzna to za śmieszne, było mi dziwnie smutno na myśl o pozbyciu się go.

Wszystko o czym rozmawialiśmy dostałam również w formie pisemnej. Ponad to wręczyła mi pierwsze recepty na leki, receptę na perukę i list od onkolog, który miałam załączyć do aplikacji o kartę medyczną. W Irlandii taka karta uprawnia między innymi do darmowych wizyt u lekarza pierwszego kontaktu, pobytu w szpitalu czy tańszych leków. Niestety sam fakt, że pracujesz i płacisz podatki nie zapewnia ci bezpłatnej opieki zdrowotnej, jak to jest w Polsce. Tu taką kartę dostają przede wszystkim bezrobotni, osoby przewlekle chore czy inne mieszczące się w wymaganych widełkach przychodów.

Najciekawszą rzeczą podczas rozmowy, która mi utkwiła był zakaz jedzenia grejpfrutów i granatów. Zawarte w nich furanokumaryny blokują działanie enzymu odpowiedzialnego za rozkład leków we krwi. Może więc dojść do zwiększenia ich stężenia powodując objawy toksyczne. Tyczy się to nie tylko cytostatyków ale również leków na serce czy nadciśnienie. Człowiek uczy się całe życie.

Zanim wyszliśmy do domu, pielęgniarka oprowadziła mnie po oddziale. Pokazała gdzie mam się skierować i gdzie będę mieć podawaną chemię. Pamiętam ten moment kiedy weszłam do sali pełnej ludzi. Byli tam mężczyźni i kobiety. Wszyscy podłączeni wenflonami do ‚trucizny’ która miała ich wyzwolić. Kobiety siedziały w turbanach albo perukach. Starsza Pani popatrzyła na mnie ze współczuciem … Starałam się słuchać pielęgniarki ale jej słowa jakoś mi uciekały. Czułam jak łzy cisną mi się do oczu. Już za pare dni to ja będę siedziała na którymś z tych foteli. To ja zacznę swoją cichą walkę.

Ostatnie chwile normalności

Stęskniona za Maksiem babcia (moja mamcia), w ostatniej chwili kupiła bilety. Przyleciała na święta wraz z partnerem i moją najmłodszą siostrą. Oboje z Marcinem nie jesteśmy osobami wierzącymi, ale cieszymy się z każdej okazji by spędzić czas z najbliższymi. Nie ważne czy łączą nas więzy krwi, jemy i pijemy, wspominamy i cieszymy się. Każdy znajdzie u nas miejsce. Tym razem, po raz pierwszy, mieliśmy chociaż część rodzinki. Chciałam by było wesoło, bez zamartwiania się o moje zdrowie, żadnych smutków i łez.

Tego dnia, jak co roku, wszyscy się poprzebieraliśmy. Przy stole zasiadły również moje dwie przyjaciółki. Dostaliśmy najpiękniejszy prezent na nowy rok, pomoc rodziny. Mama oświadczyła, że wraz z Martusią (moją młodszą siostrą), zaplanowały już cały przyszły rok dla mnie, dla nas. Będą na zmianę przylatywać do końca następnego roku.

„Czyli musiałam dostać raka żebyście pomogły przy Maksiu i żeby nie musiał iść do żłobka..hmm”- zażartowałam…zaraz po tym jak się wzruszyłam.

Następnego dnia wszyscy (oprócz Marcina i Maksia), zgodnie z Irlandzką tradycją, wskoczyliśmy do morza. W te święta, choć na chwile zapomnieliśmy o chorobie.

W styczniu zaczęłam urlop. Mieliśmy jeszcze około dwa tygodnie oddechu od szpitala. Postanowiłam znowu zaszaleć i zafarbować włosy na czerwono. Kiedyś co chwilę miałam inny kolor i fryzurę, niestety musiałam odpuścić bo włosy były bardzo zniszczone. Pomyślałam pieprzyć to i tak będę łysa. Cioteczka, bo tak ją nazywamy (złota kobieta), przyjechała po mnie pewnego styczniowego popołudnia i zabrała do siebie na farbowanie. Oprócz koloru na głowie udało nam się zrobić grilla i 2 smakowe soplice.

„Lalka ale to się trochę przyjarało”- kochana R. poinformowała zbierając mięsko z grilla.

„Spoko, ja już mam raka to mogę zjeść, bardziej już nie zaszkodzi” – odparłam ze śmiechem.

Było wesoło, bardzo wesoło. Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo tego potrzebowałam.

Cały czas coś się działo, wypełnialiśmy każdą wolną chwilę na przyjemności. Nawet kolega Marcina zaproponował nam małą sesję zdjęciową, jeszcze zanim zacznę chemioterapię. Tak naprawdę nie mieliśmy praktycznie żadnych wspólnych zdjęć z Maksiem, bo zazwyczaj sama stoję za obiektywem. Pysiek zaplanował wyjazd do Północnej Irlandii, taki 2 w 1 czyli zwiedzanie i sesja. Zawsze uwielbialiśmy podróże, te małe i te duże. Każdy wolny dzień gdzieś jeździliśmy, więc i tym razem nie mogło być inaczej. Niestety pogoda nie była dla nas łaskawa ale choćby gradem w nas waliło nigdy się nie poddajemy. Nawet na sekundę nie myśleliśmy wracać do domu. Choć z pięknej rodzinnej sesji nic nie wyszło, to i tak bawiliśmy się dobrze. Humory dopisały, zobaczyliśmy coś nowego i przy okazji udało się zrobić kilka fotek. Dzień uważałam za udany ale coraz trudniej było nie myśleć o zbliżającej się wielkimi krokami chemioterapii.