Oswajanie

Kilka dni wcześniej wróciłam do pracy z macierzyńskiego. Wszystko miałam zaplanowane i zorganizowane. Urlopy i żłobek na następny rok zaklepane. Nagle nic nie wiem. Następnego ranka miałam atak paniki…czułam jakby coś miażdżyło mi klatkę piersiową…próbowałam złapać oddech i opanować łzy. To wciąż była świeża rana. Mimo wszystko nie chciałam współczucia ani pocieszania, że będzie dobrze. Nawet lekarze nie mogli mi tego zagwarantować.

Zbliżały się święta i miałam masę roboty w biurze przed końcem roku. Marcin miał urlop i zajmował się naszym brzdącem. Życie toczyło się jakby normalnie, tylko wieczorami choroba była z nami.

„Nie wyobrażam sobie, że może Cię zabraknąć…życia bez Ciebie…że będę sam z Maksiem…rozumiesz? Nie dam rady..”- mówił ze łzami w oczach.

„Dasz…wiem że dasz…”-mówiłam.

„Ale ja nie chcę żyć bez Ciebie”- odpowiedział.

Tak, rozmawialiśmy o śmierci. Zawsze rozważamy wszystkie ewentualności, nawet najgorsze scenariusze.

„A jak będę łysa i bez piersi…nadal będę Ci się podobać?”- pytałam i w głębi bałam się, że zmiany mogą być dla niego zbyt wielkie.

„Jak dla mnie mogą Ci uciąć obie, byle byś żyła”- odpowiedział.

„No tak…ty i tak wolisz tyłek”

„No raczej”- odparł z uśmiechem.

Zaczęliśmy się śmiać. Przez tydzień powoli składaliśmy w całość nasz nowy świat. Przeglądaliśmy internet, czytaliśmy książki i materiały na temat choroby i leczenia, które dostaliśmy ze szpitala. Po długim namyśle znalazłam grupy wsparcia na fejsie. Jedna irlandzka druga polska. Przed chorobą nie zdawałam sobie sprawy jak wiele osób cierpi z powodu raka. Amazonki, te cudowne i waleczne kobiety, dały mi mnóstwo pozytywnej energii, nadziei na długie i szczęśliwe życie. Nikt inny tak dobrze nie rozumiał tego co czuje, mimo najszczerszych chęci. Kiedy któraś z nas odchodzi czuję wielki smutek…zawsze przychodzi chwila refleksji. Kiedy któraś z nas zdrowieje przepełnia mnie wielka radość i pojawia się nadzieja.

Postanowiłam za wszelka cenę się uśmiechać. Łapać każdą chwilę jakby jutra miało nie być. Nie chciałam się chować przed światem. Zaczęłam głośno mówić o swojej chorobie. Im częściej wymawiałam jego imię tym bardziej banalne zaczęło się ono wydawać. To był mój sposób na odebranie rakowi władzy nad moim życiem. Czułam radość kiedy koleżanki mówiły, że dzięki mnie były bądź idą się zbadać. Wiedziałam, że to była dobra decyzja. Choć strach pozostał w końcu zaczęłam się uśmiechać.

Diagnoza

Piątek 14 grudnia 2018 nastał dzień diagnozy. Prawie 2 godziny czekania i niepewności. W głowie tysiące scenariuszy…a co jeśli to rak..ten złośliwy.

W gabinecie oprócz lekarki była również pielęgniarka onkologiczna. Czułam, że mam przesrane a mimo to słysząc diagnozę byłam w szoku. Złośliwy rak piersi, trójujemny z przerzutami do węzła chłonnego (późniejsze badania pokazały liczne węzły zajęte). W jednej chwili cały świat zawalił mi się na głowę…na to nie da się przygotować. Lekarka zaczęła tłumaczyć i objaśniać plan leczenia. Myślałam, że opanuje łzy, w końcu silna ze mnie babka, ale kiedy usłyszałam ‚chemioterapia’, słowa utknęły w gardle, pękłam… zalałam się łzami. Pielęgniarka podawała chusteczki a lekarka pocieszała. Nie bałam się, że mogę umrzeć, nie w tamtej chwili. W mojej głowie była jedna myśl, nie będę miała więcej dzieci. Poczułam jakby ktoś bezczelnie zdecydował za mnie, odebrał coś bezpowrotnie. W środku czułam ogromny ścisk, ból, żal, złość…tego nie da się opisać słowami. Każdy kto tego doświadczył zrozumie o czym mówię.

Kiedy lekarka wyszła, przydzielona mi pielęgniarka zaprosiła nas do pokoju zwierzeń’. Idąc korytarzem ocierałam łzy. Pokój był malutki, na środku stał okrągły stół a na nim pudełko chusteczek. Usiedliśmy by dokładnie omówić następne kroki i nurtujące mnie pytania. Na koniec dostałam skierowanie na badanie krwi, które miałam wykonać zaraz po skończonej rozmowie.

Wychodząc z laboratorium ujrzałam postawnego mężczyznę ze szklanymi oczami. Ten wielki i silny facet, mój przyjaciel i miłość, właśnie zrozumiał, że mogę umrzeć. Przytulił mnie z całych sił..ubraliśmy młodego i wyszliśmy ze szpitala. W drodze do domu napisałam do rodziny i przyjaciół, wszyscy oczekiwali na wieści…chwilę później zaczęły się telefony. Mama starała się być twarda choć słyszałam jak łamie się jej głos a siostra i szwagierka popłakały się razem ze mną. Wieczorem próbowaliśmy sobie to wszystko jakoś poukładać, długo rozmawialiśmy i wspólnie płakaliśmy.

Nim czas się zatrzymał

To ja z przed diagnozy, 32-letnia świeżo upieczona mama, pełna energii, planów i marzeń. Nawet przez sekundę nie przyszło mi do głowy jak bardzo wszystko ulegnie zmianie. Zawsze badałam się regularnie. Do ginekologa chodziłam raz w roku, a od momentu zdiagnozowania u mnie endometriozy, znacznie częściej. Guza wyczułam przy samobadaniu piersi. Pamiętam, że bardzo bolał, a ponieważ wciąż karmiłam piersią nie podejrzewałam nic groźnego. Ponieważ mieszkam w Irlandii następnego dnia udałam się do „Breast Nurse”- pielęgniarki od laktacji (mam niedaleko do ośrodka w którym za darmo dają porady). Miła Pani poinstruowała mnie co zrobić by odetkać gruczoł i poradziła aby po tygodniu zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu gdyby nie przeszło.

Niestety pierś bolała dalej a masaże i okłady nic nie pomagały. Zgłosiłam się do lekarki, która po zbadaniu podejrzewała, że może to być wina hormonów (miesiączka po ciąży dopiero wróciła) albo gruczolakowłókniak. Nie mogła jednak od razu skierować mnie do kliniki piersi, musiałam wrócić po to za dwa tygodnie ( takie reguły). Przez ten czas nic się nie poprawiło więc skierowała mnie do szpitala. Tam jednak też nie zostałam zbadana dokładniej. Mimo tego, że czułam się coraz słabsza a ból narastał, musiałam czekać kolejne 3 tygodnie na USG i mammografię. Dlaczego? Dlatego, że nie byłam w grupie ryzyka. Miałam poniżej 35 lat, żadnej historii raka piersi w rodzinie, wciąż karmiłam piersią i guz bolał. Nie czekałam oczywiście tak długo bezczynnie. Na USG umówiłam się prywatnie, ale tam lekarz na dalsze badania skierował mnie do tej samej kliniki. Zupełnie bym zapomniała, w miedzy czasie miałam przepisany antybiotyk na rzekomy stan zapalny wywołany zastojem pokarmu…

Gdzieś głęboko w środku wiedziałam, że jest źle. Zawsze byłam aktywna fizycznie, jadłam zdrowo i dużo ćwiczyłam ale mimo to mój poziom energii spadał. Nie byłam w stanie dotrwać do końca treningu a ból piersi stawał się nie do zniesienia. Po jakimś czasie pojawiło się również zaczerwienienie na skórze a guz zaczął odstawać.

Po 3 miesiącach chodzenia po lekarzach i oczekiwaniach na kolejne wizyty, nadszedł dzień USG i mammografii w szpitalu. Bardzo się stresowałam ale jeszcze bardziej pragnęłam wiedzieć co mi jest i jak się tego pozbyć. Pielęgniarka wyczytała moje imię, wskazała kabinę, dała koszulę do przebrania i pokazała poczekalnię. Marcin (mój partner) nie mógł wejść ze mną, czekał więc w głównej sali z naszym 8 miesięcznym synkiem, ale cały czas byliśmy na telefonie. W poczekalni ze mną były różne kobiety, w różnym wieku i momencie życia. Najbardziej jednak dotknął mnie widok kobiety na wózku, nie miała jednej piersi a ja zaczęłam po raz pierwszy poważnie zastanawiać się czy mnie też to czeka.

Najpierw zrobiono mi mammografię obu piersi, później zaproszono na USG podczas którego wykonano biopsje guza i węzła chłonnego, który też zdążył urosnąć. Zostawiono również małe klipsy w miejscu pobrania i poddano ponownej mammografii. Pielęgniarka kazała przyjść za 5 dni na wizytę z chirurgiem i koniecznie z kimś…bym nie była sama. Wiedziałam już, że muszę być gotowa na najgorsze.